W latach, które tu opisuję, wyjazdy zagraniczne nie były tak powszechne jak obecnie. Kroniki -„oczka w głowie” – jak dziś niektórzy twierdzą, władze nie rozpieszczały, więc każda nadarzająca się okazja wyjazdu była nie lada gratką. Toteż propozycja, jaką otrzymałem od ministra żeglugi Jerzego Szopy, została zaakceptowana przez szefa kroniki i zaczęliśmy się sposobić z Ryszardem Golcem, operatorem PKF, do wielkiej podróży morskiej. Na pokładzie statku Polskich Linii Oceanicznych „Lechistan II” mieliśmy opłynąć basen Morza Śródziemnego, przywieźć dla kroniki reportaże i zrealizować dla Ministerstwa Żeglugi film o statku i jego załodze. Minister Jerzy Szopa postanowił nawet zakupić barwną taśmę Kodaka i sprawił, że armator zapewniał nam transport w każdym porcie. Słowem, nic nie stało na przeszkodzie, byśmy wypłynęli z Ryszardem, w nasz pierwszy wielki rejs. Jerzy Raczkowski, kapitan żeglugi wielkiej, w czasie spotkania w Gdyni poinformował nas, że pasażerów i gości ministra obowiązuje taka sama dyscyplina, jak członków załogi, z jednym wszakże wyjątkiem- będziemy mogli w czasie rejsu kupić na statku alkohol, którego nie sprzedaje się załodze. Zaznaczył żartobliwie, iż ma nadzieję, że nie nadużyjemy tego przywileju. Choć „Lechistan II” płynął pod polską banderą i był skrawkiem polskiego terytorium wszelkie transakcje handlowe odbywały się w walucie amerykańskiej, czyli w dolarach. Zapewniliśmy kapitana, że nie osuszymy mu „piwniczki”, albowiem ojczyzna socjalistyczna dała nam na cały rejs po 20, słownie – dwadzieścia dolarów! Nie ukrywaliśmy przed nim, że mamy trochę prywatnych zasobów, ale nie tyle, aby każdego dnia kupić flaszkę. Przyjął nasze wyjaśnienie ze zrozumieniem. Dowiedzieliśmy się w tej rozmowie, że będziemy mieli towarzystwo, bo popłynie statkiem jeszcze jeden dziennikarz z Warszawy. Niestety, kapitan nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. 21 marca 1971 roku, punktualnie o godzinie 12, na pokładzie rozległy się różnorodnie brzmiące dzwonki, a na mostku statku pojawił się kapitan w galowym mundurze. „Lechistan II” drgnął na naprężonych linach i holownik odciągnął go od nabrzeża. Minęliśmy Westerplatte spowite miękką, wiosenną mgłą, która na morzu jeszcze zgęstniała. Ryszard natychmiast przystąpił do rozpakowania sprzętu. Ułożył wszystko na właściwym miejscu: obiektywy, taśmę, magnetofon i potrzebne przybory. Z pokładu dociera do nas stłumiony głos syreny, znaczy to, że mgła nie ustępuje. Naszym sąsiadem jest redaktor Tadeusz Kur. Znany ze swoich artykułów publikowanych w „Prawie i Życiu” w marcu 1968 roku. Sławy w środowisku przysporzył mu felieton Darka Fikusa pod znamiennym tytułem „Kur-wie lepiej,” który, niestety, nie ukazał się w „Polityce”, bo zdjęła go cenzura. Redaktor Kur okazał się człowiekiem nadzwyczaj elokwentnym, mówienie go nie męczyło, przy czym nie dopuszczał nikogo do głosu. Nieważny był temat rozmowy: hodowla róż, produkcja samochodów, pogoda – każdy kończył się na Żydach. Żydzi, zdaniem redaktora, są źródłem wszystkich nieszczęść świata, a zwłaszcza Polski. Żadne racjonalne argumenty nie docierały do niego. Jak my to wytrzymamy? Rejs potrwa przecież prawie dwa miesiące… Pierwszy port, do którego statek zawija to Varberg w Szwecji, miasteczko położone nad cieśniną Kattegat. „Lechistan II” przywiózł tu plastikowe łodzie, wyprodukowane w Polsce. Połączone drewnianymi listwami w zestawy po cztery zajmowały cały pokład statku. Pierwszy oficer odpowiedzialny za przewożenie towarów nie przewidywał długiego postoju. Dwa dni najdłużej. Ryszard Golc i ja nie mieliśmy szwedzkich wiz, w ambasadzie powiedziano nam, że na dwa dni nie warto wiz wypisywać. Zapewniając przy tym, że będziemy mogli bez najmniejszych przeszkód filmować port i miasteczko. Piszę miasteczko, bo wiosną 1971 roku zamieszkiwało je niewiele więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi. Pierwsze kroki i pierwsze zaskoczenia. Wychodząc z portu nie natknęliśmy się na żadne posterunki, kontrolę celną bądź graniczną. Ot, tak po prostu wyszliśmy i udaliśmy się do miasta. To stare szwedzkie miasto, z twierdzą z XIII wieku, okazało się sterylnie czyste, lśniące i pachnące, wprost wymuskane. Ludzie pogodni i uprzejmi, uśmiechnięci. Dużo rowerzystów, samochody wymyte do połysku i bardzo ich dużo jak na tak małą miejscowość. Znaleźliśmy nawet salon samochodowy. Volvo, saab i inne europejskie marki, proszę bardzo, każdy może kupić, w dodatku bez przydziałów i talonów, wystarczą szwedzkie korony. Dolarów nie przyjmują, wszak Varberg jest miastem szwedzkim. Sklepy spożywcze i domy towarowe to oazy konsumpcyjnej rozpusty. Pomarańcze, cytryny, winogrona, śliwki i owoce egzotyczne z całego świata. Świeże pomidory, kalafiory i ogórki. Aby ułatwić klientowi szybkie wydanie pieniędzy, szklane drzwi wiodące do miejscowego domu towarowego, zwanego tu marketem, automatycznie same się przed nim otwierają, jak przed bezgrzesznym, bramy raju. Przyznaję, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Szybko wróciłem myślą na MDM, gdzie z trudem można otworzyć kute w metalu, solidne, ciężkie drzwi.
No i… magazyny erotyczne w kioskach. Roznegliżowane dziewczęta kuszą z każdej okładki, dzieci i młodzież przechodzą obok tych seks wydawnictw obojętnie. Za to nasi marynarze zaopatrują się w „świerszczyki” hurtowo. Spotkani na ulicy pytają, dlaczego tego towaru nie kupujemy, to przecież najlepsza waluta wymienna w portach, do których płyniemy. Odpowiadamy, że nie mamy pieniędzy. Nie wierzą, po prostu nie wierzą. Wieczorem do kajuty przychodzi dwóch spotkanych w miasteczku marynarzy, by porozmawiać na ten temat i przekonać się, czy rzeczywiście nie mamy „zielonych”? Oświadczamy, że mamy trochę dolarów, bo dostaliśmy po dwadzieścia na głowę, na całą podróż. Śmieją się i nadal nie wierzą. Pokazuję im wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie, i dokumenty z banku. Wtedy pada propozycja – pytanie: czy obdarzymy ich zaufaniem, choć się przecież nie znamy, i powierzymy im swoje zasoby, a oni zwrócą je nam, pomnożone, w Istambule? Mówię, że nie mogę wyzbyć się całej sumy, bo muszę przecież mieć na taksówkę, na coca- colę, gdy zachcę się czegoś napić. Proponują, że przed każdym wyjściem do portu będziemy mogli pobrać odpowiednią sumę, ale po powrocie z miasta musimy ją zwrócić. Nie wiedziałem na czym ta gra polega, ale lubię ryzyko i propozycję przyjmuję. Ryszard, który nie ma w sobie nic z hazardzisty, jeszcze się waha, ale po chwili idzie w moje ślady. Następnego dnia, gdy wychodzimy do miasta, pierwszy oficer przypomina, że dziś po południu odpływamy i prosi, abyśmy o tym pamiętali i wrócili przed czternastą. Ryszard zrobił jeszcze kilkanaście ujęć, najbardziej podobały mu się szklane drzwi, w domu towarowym, które się same przed wchodzącym otwierają. W miasteczku spotkaliśmy dwukrotnie patrole policyjne w samochodach, ale policjanci nie zwrócili na nas uwagi. Wróciliśmy na statek przed wyznaczonym terminem. Nie wyszliśmy jednak w tym dniu w morze, ponieważ nie rozładowano do końca statku. Zostało jeszcze sześć zestawów łodzi. O godzinie piętnastej Szwedzi skończyli pracę, nie pomogły prośby pierwszego oficera. Odpowiedź dokerów brzmiała: „ Załatw to ze związkami zawodowymi”. Nie możemy- wyjaśniali- bez zgody związku zawodowego naruszać prawa. Tyle lat walczyliśmy o to, aby nas nie wyzyskiwano. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że szwedzkie związki zawodowe nie organizują współzawodnictwa, nie podejmują zobowiązań produkcyjnych, a praca na akord jest w Szwecji zabroniona. Po południu ponownie wyruszyliśmy do miasta. Wracamy przed wieczorem. I znowu zaskoczenie. W porcie kilkanaście samochodów osobowych. Czyżby dokerzy powrócili , aby rozładować statek? Nic podobnego. Przyjechali Szwedzi, ale nie do pracy, lecz po wódkę, wszak Polska produkuje dobry alkohol, no i najtańszy. Wieczorem w messie oficerskiej, w czasie kolacji, rozgorzała dyskusja. Wymieniamy na gorąco wrażenia z Varbergu, porównania z krajem nasuwają się same. Oficerowie, którzy znają świat, a Varberg to dla nich prowincjonalne miasteczko, ciekawi są naszych spostrzeżeń. Wymiana obserwacji i poglądów trwa krótko, do głosu bowiem dochodzi redaktor Kur, a on wie wszystko lepiej. Przed wyjściem w morze na statku nagle pojawiła się szwedzka policja. Sądziliśmy, że może przyszli spytać nas o zezwolenie na filmowanie, Ryszard obawiał się o taśmę. Oni tymczasem chcieli tylko, aby marynarz, który kupił okazyjnie pasy do samochodu opisał wygląd człowieka, handlarz bowiem ukradł te pasy w „markecie”. Ot, i nieprzyjemny zgrzyt na zakończenie naszego pobytu w Szwecji. Po wyjściu w morze kapitan zaprasza na wieczorek zapoznawczy. Płyną z nami dwie panie, żony marynarzy, ale tylko jedna zaszczyciła nas swoją obecnością, druga pani poczuła się źle i pozostała w kajucie.
W sobotę dopływamy do Dunkierki, statek wchodzi do portu, gdzie dowiadujemy się, że właśnie strajkują dokerzy. Kapitan nie jest tą wiadomością zachwycony. Port w Dunkierce nie przypomina tego z Varbergu, przerasta szwedzki wielokrotnie wielkością, a także i sławą zdobytą w drugiej wojnie światowej. Tu również nie ma bram ze strażami, kontroli, sprawdzania paszportów i celników. We Francji czujemy się pewniej niż w Szwecji, mamy w paszportach wizy, przebywamy tu za zgodą władz francuskich. W niedzielę Dunkierka wygląda jak miasto opuszczone: puste ulice, ruch samochodów niewielki, sklepy pozamykane. Pogoda prawdziwie wiosenna, świeci słońce, mieszkańcy więc wyjechali za miasto. W poniedziałek filmujemy pochód strajkujących dokerów, uformowany w porcie. Na czele pochodu idzie około pięćdziesiąt osób – organizatorzy strajku, działacze związków zawodowych, przedstawiciele załóg z różnych firm, które dołączyły się do dokerów na znak solidarności. Za czołem pochodu jadą na skuterach i rowerach strajkujący, a za nimi wolno sunie najdłuższa kolumna strajkujących w samochodach osobowych. Na centralnym placu pochód się rozwiązuje. Część dokerów udaje się do gmachu, gdzie mieści się CGT (Confédération Générale du Travail), reszta uczestników pochodu rozchodzi się po kafejkach. Wstępujemy do tej, do której weszło najwięcej strajkujących. Witają nas bardzo serdecznie, pytają skąd jesteśmy. Zauważyli, że ich filmowaliśmy. Spotkanie z dokerami jest dla nas następną lekcją. O tym, o czym rozmawialiśmy nie uczono nas ani w szkole, ani na wyższej uczelni. Nastrój, jaki panuje w lokalu odbiega od tego, co zwykliśmy oglądać w kinie, w filmach pokazujących strajkujących robotników. I od tego, co przeżyliśmy z Ryszardem w styczniu 1971 roku, podczas filmowania w Stoczni im. W. Lenina w Gdańsku. Tu w kawiarni atmosfera jest wesoła. Strajkujący piją kawę bądź piwo. Słychać śmiechy i żarty. Na pytanie, dlaczego strajkują, słyszymy różne odpowiedzi. Można je streścić w kilku zdaniach.
Pragną przypomnieć kapitalistom, że są silni i nikt nie powinien tej siły lekceważyć. Pewności siebie i własnej wartości przydaje im dobra organizacja, dyscyplina i robotnicza solidarność, no i oczywiście związek zawodowy. Drugi powód – prawie trzy lata nie strajkowali. Każdy członek CGT co miesiąc wpłaca określoną sumę pieniędzy na fundusz strajkowy. Przez trzy lata uzbierało się sporo franków, trzeba je więc odzyskać. Dowiadujemy się ponadto, że aby pracować w porcie, trzeba posiadać kartę dokera, wydawaną przez związki zawodowe. Pracodawca nie może w razie strajku przyjąć nikogo do pracy bez karty. Dokerzy mają zagwarantowane dwadzieścia dni pracy w miesiącu. Gdy z winy pracodawcy nie ma roboty, muszą otrzymać zapłatę za dwadzieścia dni. Pytam o współzawodnictwo pracy. Nie wiedzą, o co mi chodzi, nie mogą zrozumieć. Tłumaczą, że robotnik nie może pracować więcej niż przewiduje układ zbiorowy, bo wtedy jest to eksploatacja człowieka i jawny wyzysk. Wieczorem znowu dyskutujemy i porównujemy to z czym się zetknęliśmy we Francji z tym co w Polsce.
Na marginesie wspomnę, że na targu w Dunkierce w czasie filmowania usłyszeliśmy: panowie z Polski? Zadał je pan Henryk Paluch, rodak zamieszkały w Lille, właściciel straganu ze świecidełkami, pochodzący z pod krośnieńskiej wsi Bajdy. Opisałem to spotkanie w „Chłopskiej Drodze” (17.10.1971). Dzięki temu rodzina odnalazła krewnego, którego uznawała za zaginionego w czasie wojny.
W Antwerpii natychmiast udajemy się do siedziby spółki polsko-belgijskiej (PSAL), mamy tu odebrać barwną taśmę, obiecaną przez ministra Szopę. Przyjmuje nas dyrektor firmy, Ryszard Karger, częstuje kawą i koniakiem. Już na początku rozmowy pojawia się ważny problem. W Warszawie dyrektor WFD, Zygmunt Kniaziołucki, poinformował mnie, że metr taśmy barwnej kosztuje pół dolara, tymczasem okazuje się, że tu, w Belgii, trzeba za metr zapłacić dolara. Dzwonimy do Warszawy, wyjaśniamy. Dyrektor podał nam ceny hurtowe, obowiązujące przy zakupie dużych partii. Trzy tysiące metrów to detal. Ostatecznie dyrektor Karger, potargowawszy się, podejmuje samodzielną decyzję. Po taśmę udajemy się z nim do Brukselii. Była to następna lekcja poznawania świata. Oto opowieść dyrektora, którą usłyszeliśmy na autostradzie między Antwerpią, a Brukselą. Kierowałem spółką już ponad pół roku, współpraca z moim belgijskim zastępcą układała się znakomicie. Mogę nawet powiedzieć, że zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się na gruncie prywatnym – rodzinnym. Ale ciągle się czymś zaskakiwaliśmy. Pewnego dnia, gdy narzekałem na to, że ledwo wiążę koniec z końcem, mój belgijski przyjaciel zapytał: musisz mieć jakieś nadzwyczajne wydatki, skoro mamy takie same rodziny, a zarabiasz więcej ode mnie? Ja ze swojej pensji utrzymuję dom i jeszcze oszczędzam. Wtedy wyjaśniłem mu, że polska firma wypłaca mi tylko połowę moich zarobków. Belg nie mógł tego pojąć. Ja natomiast nie mogłem zrozumieć przyjaciela, gdy przed urlopem przyszedł się ze mną pożegnać. Po kurtuazyjnej wymianie zdań obowiązującej w takich sytuacjach, po złożeniu mu życzeń przyjemnego urlopu, mój zastępca nie podniósł się nawet z fotela, tylko siedział z miną jakby na coś czekał. Zapytałem więc, co mogę jeszcze dla niego zrobić? Wypłacić mi pensję na urlop – odpowiedział. – Jaką pensję, przecież pierwszego firma przelała ci na konto pieniądze? – To prawda, odpowiedział Belg, ale należy mi się wypłata urlopowa. – Nic o tym nie wiem – odpowiedziałem. – Przykro mi, że nasz parlament podejmując ustawę nie uzgodnił jej z tobą. Zwyczajowo, dyrektor wypisuje swojemu zastępcy, polecenie wypłaty za urlop na zwykłej kartce. Niemal co krok pobieraliśmy kolejne lekcje i wzbogacaliśmy swoją wiedzę o świecie. W Brukseli po zakupie taśmy zwiedziliśmy stare miasto i uliczkę, gdzie w witrynach siedziały roznegliżowane panie w różnym wieku i o różnych kolorach skóry. Z nieskrępowaną swobodą prezentowały swoje wdzięki i zachęcały do wypicia szampana. Nie ukrywam, że w kwietniu 1971 roku owa uliczka wywołała w nas prawdziwy szok. W czasie obiadu w wytwornej restauracji, Rysiek wyciągnął z kieszeni różowy banknot i zapytał, czy można wymienić go na współczesną walutę. Dyrektor przyjrzał się papierkowi dokładnie i stwierdził, że jest to banknot sprzed dziewięćdziesięciu lat i pochodzi z byłych terytoriów zamorskich United Kingdom, i że można go wymienić na współczesne funty w każdym brytyjskim banku. Po obiedzie przekonaliśmy się, że dyrektor Karger miał rację. Ryszard nie mógł się nadziwić, że nie wiedzieli o tym w polskich bankach w Warszawie. W drodze powrotnej do Antwerpii jeszcze jedna ciekawostka: parterowe bungalowy z wielkimi oszklonymi oknami stojące przy autostradzie, a w witrynach roznegliżowane panienki. Znużony monotonnością autostrady kierowca może tu wstąpić na azjatycki masaż, może wziąć prysznic i skorzystać z innych przyjemności. Następnego dnia obiad zjedliśmy we włoskiej restauracji, na kolację zaś pojechaliśmy do Westmalle, gdzie w gospodzie „Trapistów” piliśmy piwo o smaku wina, warzone przez mnichów z tamtejszego klasztoru i tylko tu do nabycia, do tego żółty ser z musztardą i inne zakąski również przez nich przygotowane. Kolacja kończyła nasz pobyt w Antwerpii. Będziemy ją długo wspominać, Antwerpię i dyrektora Kargera.
Późnym wieczorem „Lechistan II” wyszedł w morze. Przez siedem dni i nocy nie zawinęliśmy do żadnego portu. 3 kwietnia Ryszard obchodzi imieniny, więc składam mu życzenia. Na pełnym morzu zaczyna mocno kołysać statkiem. Marynarze pocieszają nas, że to zaledwie wstęp, przygotowanie przed Zatoką Biskajską, tam dopiero porzuca statkiem, przekonacie się, do czego zdolne jest morze… „Biskaje” przepływamy jak jezioro, wkoło cisza, morze jak lustro. To rzecz niebywała- mówią doświadczeni marynarze. Może dlatego na kolację niespodzianka : placki ziemniaczane. Pyszne i pożywne. Chwalimy ochmistrza i szefa kuchni. Oficerowie przyjmują nasze „ochy” i „achy” z powściągliwością. Informują, że ochmistrz na statku handlowym to polski wymysł. Nie istnieje ta funkcji na statkach angielskich, holenderskich i norweskich ani na żadnych innych. U nas wymyślono ją, po to, aby zatrudnić pracowników z wojska, MSW i MO. Funkcja ochmistrza nie wymaga kwalifikacji. Dowiaduję się, że zdarzają się ochmistrzowie, którzy na statku najbardziej narzekają, a w kraju jeżdżą mercedesami.
W nocy, 7 kwietnia przepływamy przez Gibraltar, wczesnym rankiem „chief” wzywa nas na pokład i informuje, że do statku zbliżają się delfiny. Piękne powitanie na Morzu Śródziemnym. W dodatku kapitan zaskakuje nas przy podwieczorku. Na stole mieni się w butelce zmrożona „Wyborowa.” Co się stało? – pytamy chórem. Okazuje się , że dziś do kapitana zadzwoniła żona i poinformowała go, że otrzymała telefon z redakcji Polskiej Kroniki Filmowej, iż o 22,15 telewizja wyemituje kronikę z tematem o „Lechistanie II.” Kapitan stawia zatem wódkę i wznosi toast za kronikę, solidną firmę. Pijemy więc za kronikę i za tych co na morzu. Jeszcze tego wieczoru spotykamy się z załogą statku i opowiadamy, jak powstaje kronika. Mnóstwo pytań, ale najważniejsze to: kto i dlaczego wycofał Polską Kronikę Filmową z polskich statków? I komentarz: to oburzające. Na morzu panuje dobry, niepisany zwyczaj, mówi jeden z marynarzy. Statki różnych bander wymieniają między sobą filmy. Norwegowie do dziś pytają o Kronikę. 8 kwietnia, o piątej rano, chief znowu wzywa nas na pokład. Mijamy właśnie Algier. Naszą uwagę przykuwa niecodzienne zjawisko, fale wytwarzane przez statek tworzą wokół „Lechistanu II” fosforyzującą zielonkawą otoczkę. Bajkowy widok! Plankton występujący w tym miejscu daje takie cudowne efekty. Znowu pojawiają się delfiny. Dziś o 18,30, redaktor Tadeusz Kur spotyka się z załogą.
Późnym wieczorem, 9 kwietnia, zbliżamy się do Malty. Na horyzoncie zaczynają migotać światła La Valetty. Na redzie portu dostrzegamy potężną sylwetkę amerykańskiego lotniskowca. W samym porcie stoją zakotwiczone krążowniki, rakietowce i wszystko, co można nazwać okrętem. Po raz pierwszy żałuję, że pułkownik Poździk usunął mnie po kilku zajęciach ze studium wojskowego, jako inwalidę wojennego. O uzbrojeniu nie wiem absolutnie nic, a tym bardziej o marynarce wojennej.
Rano wychodzimy z Ryszardem na pokład i obserwujemy u nabrzeży stalowe kolosy. Pytam kapitana, czy te potwory można sfilmować. – Jeśli ma pan dziesięć dolarów, to nic nie stoi na przeszkodzie – odpowiada kapitan. – Jak to, tak bez zezwolenia? – Możecie filmować na moją odpowiedzialność. – Potwierdzam, że mam dziesięć dolarów. Kapitan wkłada dwa palce do ust i gwiżdże. Nie wiadomo skąd pojawiają się przy burcie naszego statku pięknie rzeźbione łodzie. Wybieramy jedną i płyniemy. Ryszard filmuje z rozkoszą. Będzie miał niecodzienne zdjęcia. Płyniemy w kierunku morza. Właściciel łodzi wiosłuje wolno i operator jest zadowolony, że tak szybko wioślarz pojął, iż nie powinno huśtać zbyt mocno.
Zauważyli nas amerykańscy marynarze, czyli – jak ich tu nazywają – marines. Gdy wracamy, zapraszają na pokład. Pytam Rysia, czy wchodzimy? Dostrzegam na jego twarzy moment wahania, odpowiadam więc – dziękujemy, może wrócimy tu jutro, wówczas z przyjemnością skorzystamy z zaproszenia. Sympatycznych amerykańskich chłopców z VI floty spotkaliśmy następnego dnia w samym sercu La Valetty.Tak wówczas odnotowałem spotkanie z marynarzami US Navy na łamach „Nowej Wsi.”:
„Niemiecki dziennikarz lubujący się w dosadnych porównaniach nazwał Maltę „kurtyzaną na Morzu Śródziemnym.” Chłopcy z VI floty nie muszą czytać niemieckich gazet, ani znać historii wyspy, ich rodzinom i narzeczonym w Minneapolis, Houston i Kansas City wystarczą pamiątkowe zdjęcia. Nad rolą, jaką spełniają w tym rejonie świata, niech się zastanawiają inni. Są przecież młodzi, bardzo młodzi, aż wierzyć się nie chce, że przed kilkunastoma minutami – nim zeszli z pokładów – mieli na sobie mundury US Navy.
Tłumnie wysiadają na brzeg, śpiesząc na zwiedzanie miasta. Nie spotkałem ich jednak w zabytkowej Katedrze św. Jana, ani na dziedzińcu Pałacu Wielkich Mistrzów. Najchętniej przebywają na Strait Street. O tej uliczce nie pisze się w turystycznych przewodnikach, nie polecają jej swoim klientom żadne biura podróży katolickiej wyspy. Nicolas Borg z LaValetty powie o Strait Street: powinna nazywać się „American Street,” a niemiecki dziennikarz nazwie ją „uliczką Wielkiej Swobody.”
Strait Street jest wąska i ciasna. Dwa i pół metra, miejscami nieco więcej szeroka, zabudowana trzypiętrowymi domami, ciemna, niemal przez cały dzień pozbawiona słońca, wyróżnia się spośród innych podobnych uliczek La Valetty swoistym charakterem. W godzinach największego nasilenia ruchu u wejścia i wylotu uliczki dyżurują patrole angielskiej i amerykańskiej żandarmerii morskiej w towarzystwie czarno ubranych policjantów maltańskich. Fotografowanie nie jest tu mile widziane…”
Nam pomógł właściciel kafejki, posadził przy jednym z dwóch stolików stojących przed lokalem, a patrolowi powiedział: to są moi goście, na mojej ziemi i mogą robić, co im się podoba. Dziwiliśmy się, że nie zabroniono filmować okrętów, a jedynie marynarzy i w dodatku w cywilnych ubraniach. „Amerykańscy chłopcy z lotniskowca oznaczonego numerem 42 i towarzyszących mu okrętów biorą Strait Street w niepodzielne władanie. Od wczesnych godzin popołudniowych do późnej nocy pełno ich we wszystkich lokalach: alkohol, tańce, hazard, dziewczęta… Oto na środku uliczki odbywa się prawdziwe misterium gry w trzy karty. Siedzący na bruku Maltańczyk przegrywa beznadziejnie do swojego kolegi. To przynęta na yankee boys. Przynęta skuteczna, bo marines szybko przystępują do gry. Niejeden zostawił tu już cały żołd. Chłopcy z VI floty nie mogą w żaden sposób pojąć, że jakiś tam Maltańczyk może być lepszy od nich. Pragną za wszelką cenę okazać swoją wyższość i popełniają błąd. W tej grze nie mają szans żadnych.
Przed „Tico – Tico Bar,” „New Life Bar,” „White Star,” „Colorado Spring” stoją w mini spódniczkach, obcisłych szortach maltańskie „dziewczyny do towarzystwa.” – Hello, Johnny, w naszym lokalu spędzisz najpiękniejszy wieczór. I Johnny pije drinka za drinkiem, dziewczyny go bawią, a kiedy jest „spłukany” usuwają się dyskretnie, aby zapolować na kolejnego amatora spędzenia „najpiękniejszego wieczoru.” Do „Splendid Bar,” co chwila zachodzą mali chłopcy – sprzedawcy różnych drobiazgów. Trzynastoletni Tony usiłuje sprzedać marynarzom gumę do żucia. Chodzi od stolika do stolika, wyciąga z małego tekturowego pudełka różnokolorowe prostokąciki, zachwala, w najlepszej, jaką zna angielszczyźnie. Tony musi dziś coś zarobić. Odpoczynek floty stwarza szansę. A gdy okaże się, że American boys dziś wieczór nie będą poruszać szczękami, Tony poprosi filigranową Vicy do tańca. W takt ludowej melodii maltańskiej Tony tańczy z wyższą od siebie o głowę Vicy; tańczy w skupieniu, z poważną miną. Tylko Vicy przez cały czas go kokietuje. Właściwie to nie Tonyego. Ta kokieteria ma rozgrzać krew chłopcom z Oklahomy. Oglądają takie występy z dużą przyjemnością. Po kilku kieliszkach Old Scotch Whisky z widzów stają się sami aktorami. Wcielają się w bohaterów westernów, powtarzają ich ruchy, odgrywają całe sekwencje ze znanych filmów kowbojskich. I płacą, płacą, płacą… McGimis z Buffalo doszedł w tej zabawie do perfekcji. Jeżeli go nie utłuką w jakiejś bójce w jednym z portów Morza Śródziemnego, po powrocie do Stanów zrobi chyba karierę filmową. McGimis prezentuje się znakomicie, gdy nogą otwiera drzwi. A drzwi są rzeczywiście jak w saloonie z Hollywood. Pomysłowi właściciele barów zrobili wszystko, żeby podziałać na amerykańską wyobraźnię. Tu każdy może się czuć jak prawdziwy kowboj. Więc McGimis kołyszącym się krokiem wchodzi po schodach do „Splendid Bar.” Ręce w czujnym wyczekiwaniu. Nagle przyklęka na schodach, wyciąga przed siebie obie ręce z wyprostowanymi palcami wskazującymi i „wypala” w kolegów, którzy usiłowali wstać od stolika na jego widok. McGimis jest szybki. Przeciwnicy nie zdążyli się nawet podnieść. McGimis może się równać nawet z Johnem Wayne’m. Dziewczęta biją brawa. McGimis to porządny chłop, zna się na zabawie. Przez kołyszące się drzwi salonu zaglądają dwie małe, może dziewięcio-, a może dziesięcioletnie – dziewczynki. Wykrzykują coś po maltańsku do marynarzy. McGimis przyjmuje to jako zaproszenie do zabawy. Chwyta smarkule, sadza przy stoliku i zamawia dla nich dwie butelki coca-coli. Ale przedtem dziewczynki muszą wypalić papierosa, taki jest układ, warunek gry. Smarkule krztuszą się dymem, kaszlą głośno, z oczu lecą im łzy. McGimis i jego koledzy pokładają się ze śmiechu. – W porządku – mówi McGimis – klawa zabawa. Daje dziewczynkom po kilka centów. O’key! Na Strait Street – uliczce wielkiej swobody, można się tanio i dobrze zabawić.
A kiedy żołd się wyczerpie, można także zaproponować kolegom: – Do diabła chłopcy, za pięć dolarów zdemoluję dla was ten cholerny lokal!…” Kapitan ma dla nas wiadomości. Złożył mu wizytę profesor – Polak, który jest wykładowcą uniwersytetu w La Valetcie, i na jego ręce, podczas naszej nieobecności, zostawił dla nas zaproszenie na obiad. Przyjedzie po nas jutro o czternastej. Pytam kapitana, czy jedzie z nami? – Byłem tam wczoraj, w drugie święto wielkanocne. – Czy redaktor Kur też został zaproszony? – Oczywiście, profesor zaprosił go osobiście. Czeka was miła niespodzianka. Profesor mieszka w kremowej willi, w zamożnej dzielnicy La Valetty. Kiedy za samochodem zamyka się brama, przed dom wychodzi żona profesora i wita nas serdecznie. – Jestem szczęśliwa, że mogę spotkać kolegów dziennikarzy, tym bardziej że sama jestem dziennikarką. – My też się cieszymy – odpowiadam – że na tej cudownej wyspie spotykamy koleżankę. – Czy panowie czytali mój artykuł w „Przekroju?” To moja pierwsza publikacja w prasie krajowej. Na stałe jestem zakotwiczona w rozgłośni „ Radia Wolna Europa.” Tadeusz Kur, odwraca się raptownie, jakby chciał stąd uciec. Przytrzymuję go za połę marynarki i powstrzymuję przed rejteradą. Wchodzimy do wnętrza, gdzie w salonie czeka już zastawiony stół, na którym pośrodku króluje nasza oj- czysta „wyborowa”, gdyby nie oszronienie, można by rzec: prosto z „Pewexu.” Ten stół przykryty białym obrusem, i suto zastawiony miejscowymi potrawami, wśród których dostrzegam polską szynkę i jajka pomalowane jak na łowickiej wsi, ten polski stół wpływa kojąco na redaktora Kura. Państwo Kozłowscy sprawiają wrażenie wyraźnie uradowanych spotkaniem. Profesor wznosi pierwszy toast za gości z kraju. Odwzajemniamy się toastem i atmosfera staje się niemal rodzinna. Tadeusz Kur proponuje przeprowadzenie wywiadu z panią domu i obiecuje opublikować go w „Prawie i Życiu”, dodając, że chętnie na zasadzie wzajemności udzieli osobiście wywiadu przedstawicielce „Wolnej Europy.” Pani domu próbuje wyjaśnić gościowi, że zbojkotowałaby ją prasa emigracyjna, a i rozgłośnia mogłaby mieć pretensje. Redaktor Kur twierdzi, że my nie mielibyśmy kłopotów. Zabieram głos i przypominam, że dziś jest trzynasty, a ja jestem przesądny, i obawiam się, że mój szef mógłby wywiadu z koleżanką nie opublikować. Wznoszę toast za panią domu, która przyjmuje nas z iście polską gościnnością. Przestajemy spierać się politycznie, przez pewien czas słuchamy opowieści profesora i ani się spostrzegliśmy, a już czas wracać na statek. Profesor odwozi nas do portu, z którego odpłynęły okręty VI amerykańskiej floty Rano Ryszard przypomniał sobie, że musi w mieście zrobić jeszcze kilka dokrętek. Przy okazji zajrzeliśmy na Strait Street, opustoszałą i cichą jak porzucona kochanka. W drodze do Grecji spotkaliśmy eskadrę amerykańskich okrętów na pełnym morzu. Z lotniskowca zapytano: „what ship?” Radiooficer odpowiedział: jestem „Lechistan II.” Kapitan wydał rozkaz zmiany kursu. Z prawej strony zbliżały się do statku dwa olbrzymie okręty wojenne.
Z lotniskowca oznaczonego numerem 42 wystartowały w naszym kierunku odrzutowce.
Chłopcy, których poznaliśmy na Strait Street, przestali być zabawni. Przyznaję, poczułem się nieswojo. Ryszard zachował zimną krew i filmował to spotkanie. Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta zabawa, gdyby kapitan „Lechistanu II” nie miał dość zmieniania kursu. Przedstawił się i stanowczo zapytał, czy dowódca VI floty zna wszystkie konwencje obowiązujące marynarkę wojenną na wodach międzynarodowych w czasie pokoju? – Sorry – odpowiedziano z lotniskowca – nie denerwuj się, to tylko zabawa.
Płynęliśmy w kierunku wybrzeży Grecji, konkretnie do Scaramanki. W nocy złapała nas burza morska, rzadko spotykana na Morzu Śródziemnym. Statkiem rzucało niemiłosiernie, niesamowicie ogromne fale zalewały pokład, chwilami nie było go widać. Bryzy wody rozbijały się o szyby mostku kapitańskiego. Kiedy uderzała ogromna fala, wydawało się, że dziób unosi się w górę i statek staje dęba, żeby po chwili raptownie opaść w dół i przyjąć następne uderzenie żywiołu. Przetrwałem ten sztorm bez większych sensacji, ale współpasażerowie, ba, niektórzy marynarze, rano wyglądali szaro i byli potwornie zmęczeni. Na redzie Scaramanki, portu wówczas nieistniejącego na mapie, zaczęło się rozładowywanie statku. Za pomocą dźwigu przenoszono na barki kwadratowe paki. Mogliśmy się tylko domyślać, iż jest to jakiś niebezpieczny ładunek. Trwało to kilka godzin, potem, przed wejściem do portu, zabrano nam kamerę i aparaty fotograficzne.
W Grecji rządzili wówczas „Czarni pułkownicy”, grupa oficerów, którzy 21 kwietnia 1967 roku dokonali zamachu stanu i przejęli władzę. Przed opuszczeniem Scaramanki oddano nam kamerę i aparaty fotograficzne. „Lechistan II” skierował się w stronę Pireusu. Nie wpłynęliśmy do portu, bo nie zgodziła się na to załoga, która straciłaby wolny dzień w kraju, gdyby „Lechistan II” zamiast na redzie cumował przy nabrzeżu portowym. Przez dwa dni dochodziły nas odgłosy Pireusu, miasta obchodzącego grekokatolicką Wielkanoc. Nasze interesy kłóciły się z interesami załogi, której większość nie wykazywała zainteresowań kulturalnych, historycznych, czy turystycznych. Wielu marynarzy w ciągu dwumiesięcznego rejsu zeszło na ląd tylko raz, by zrobić zakupy. Akropol, Partenon to nazwy, które nie funkcjonowały w tym środowisku, nie pobudzały wyobraźni. W poniedziałek, w drugim dniu świąt, dopłynął do statku przedstawiciel PLO. Jak już wspomniałem, armator zobowiązał się pomóc kronice i zapewnić w każdym porcie transport. Gdy pan Adamski dowiedział się, że nie mamy wiz greckich , wystraszył się na dobre. Opowiedział nam, że nie tak dawno policja grecka aresztowała filmowca, spędził on w areszcie kilka tygodni zanim go stamtąd wyciągnięto. Ale obiecał przysłać samochód, gdy tylko statek wejdzie do portu. Zastanawialiśmy się z Ryszardem nad ostrzeżeniem pana Adamskiego. Po długim namyśle postanowiliśmy zaryzykować. W greckiej ambasadzie w Warszawie powiedziano bowiem, że będziemy mogli wychodzić do miasta na takich samych zasadach , jak członkowie załogi.
We wtorek o świcie „Lechistan II” wpłynął do portu. Po śniadaniu wyruszyliśmy do miasta. Dokerzy przyglądali się nam z zaciekawieniem, Ryszard niósł kamerę na ramieniu, a ja dwa aparaty fotograficzne. Ponieważ szliśmy podczas przerwy śniadaniowej, robotnicy poczęstowali nas czarnymi oliwkami, ich smaku nigdy nie zapomnę. Miejską komunikacją dojechaliśmy do placu Omonia, skąd dochodziły dźwięki wojskowej orkiestry.
Wzdłuż jednej z głównych ulic prowadzącej do placu zobaczyliśmy tłumy ludzi stojące na chodnikach. Zamierzaliśmy się wycofać, gdy usłyszeliśmy gwizdek policjanta, który dawał nam znak ręką byśmy do niego podeszli. Pomyślałem: to koniec, przypominałem sobie opowieść pana Adamskiego. Rysiek – jak się później okazało, pomyślał to samo.
Tymczasem policjant kazał nam iść za sobą, co wzmogło jeszcze nasze obawy. Podprowadził nas kilka kroków, odsunął ludzi i ustawił naprzeciw trybuny, na której pułkownicy przyjmowali defiladę wojska. Spojrzeliśmy na siebie bez słowa i Ryszard zaczął filmować. Defilada odbywała się w czwartą rocznicę dojścia pułkowników do władzy. Podekscytowani wracaliśmy na statek, Ryszard zapytał: czy u nas moglibyśmy filmować defiladę i trybunę z dostojnikami bez zezwolenia? Trafiłeś w sedno drogi Ryszardzie – odpowiedziałem – czymś się przecież musi różnić dyktatura proletariatu od dyktatury „czarnych pułkowników”.
Najważniejsze, że ustąpiły wszelkie obawy. W realizacji naszych planów nieocenioną pomoc okazał nam Krzysztof, syn pana Adamskiego. Przyjeżdżał samochodem i czekał na nas przed bramą portową, w ten sposób nie traciliśmy cennego czasu. Straż portowa i celnicy przestali kontrolować, a dokerzy traktowali jak przyjaciół, częstowali nie tylko smakowitymi oliwkami, ale także „retsine” złotym winem o zapachu sosny.
Z żalem opuszczaliśmy Ateny, Pireus i piękną Helladę. „Lechistan II” wszedł na kurs do Turcji. Bez przesady mogę napisać, że załoga na dźwięk słowa Istambuł bardzo się ożywiła. Miasto już wtedy cieszyło się uznaniem marynarzy, jako centrum atrakcyjnych i tanich zakupów. Ledwo „Lechistan II” opuścił kotwicę na redzie Istambułu, do statku zbliżyło się kilkanaście łodzi. Najpierw na pokład weszli celnicy, którzy zakupili od marynarzy: papierosy, alkohol i „świerszczyki”. Po celnikach na statek wtargnęli zwykli handlarze, ich gusty niczym się nie różniły od upodobań celników. Kiedy łodzie oddaliły się od burt statku, weszliśmy do portu i zarzuciliśmy cumy przy nabrzeżu po azjatyckiej stronie miasta . A gdy ucichł gwar na pokładzie, do kabiny przybyli dwaj marynarze, którzy zwrócili nam dolary z dużymi odsetkami. Mogliśmy wyruszyć na sławny „Wielki Bazar” w Istambule po prezenty dla najbliższych. Na szczęście marynarze uprzedzili nas, że tu w Turcji należy obowiązkowo targować się ze sprzedającym. Klient (Amerykanie, Niemcy), który płaci bez targowania, nie wzbudza uznania sprzedającego. Jeśli targujesz się znaczy to, że towar ci się podoba i kupienie go sprawi ci radość. Takiemu klientowi warto opuścić parę groszy. Jeśli kupujesz bez targowania, nie możesz poznać wartości towaru i umiejętności zaprezentowania jego zalet. Targując się, tym samym wchodzisz w bliskie związki uczuciowe ze sprzedającym, nawiązujesz z nim głębszą znajomość. I masz większą satysfakcję z transakcji.
Wielkie wrażenie wywarły na nas stragany z wyrobami ze złota. Łańcuszki, medaliki, znaki zodiaku, krzyżyki, pierścionki i obrączki we wszystkich rozmiarach i kształtach. Na każdym wyrobie próba. Upewniliśmy się, że można kupować bez obawy, nie ma tu żadnych podróbek z tombaku. Oszustwo na wyrobach ze złota jest nie do pomyślenia, wysokość kary odstrasza. W eleganckich sklepach w centrum miasta handel przebiega zupełnie inaczej. Sadzają klienta w wygodnych fotelach, częstują aromatyczną kawą, schłodzoną coca-colą, herbatą…Oczywiście, targowanie jest tu również dobrze widziane i cenione. Gdy opuszczasz sklep, wręczają ci obowiązkowo garść wizytówek. Rozdaj je w swoim kraju znajomym i przyjaciołom – mówią. Nie szkodzi, że z Polski nie ma jeszcze zbyt wielu turystów. Prędzej czy później pojawią się i wyjadą stąd zadowoleni.
Bardziej od zakupów pociąga nas historia miasta, noszącego w przeszłości miano Nowego Rzymu, Bizancjum, Konstantynopola… Oto osławiona Hagia Sophia- bizantyńska świątynia zamieniona przez Mustafę Kemala Paszę Atatürka na muzeum, gdy jego współbracia zaczęli się spierać o to, jak wykorzystać wiekową budowlę, co w niej urządzić – meczet czy kościół? Z Hagia Sophią rywalizuje meczet olśniewającej piękności, wzniesiony przez Sulejmana Wspaniałego, aby przyćmić wielkość świątyni Hagia Sophia. Czy przyćmił? Obie budowle, symbole różnych epok i kultur, zachwycają dziś oryginalnością rozwiązań architektonicznych i cudownymi freskami. Wieża Galaty, w której ponoć imć pan Onufry Zagłoba, herbu Wczele, w niewoli przez Turczyna był osadzon, góruje nad Zatoką Złotego Rogu. Śladów sławnego przodka nie znaleźliśmy, ale legenda jest wiecznie żywa. I jeszcze tylko Topkapi Sarayi, przepyszna rezydencja sułtanów, położona na wysokim cyplu i opiewany przez poetów harem. Kiedy opuściliśmy Istambuł i pokonaliśmy cieśniny, kapitan wydał rozkaz: kurs – Lattakia. Znaleźliśmy się na pełnym morzu, spokojnym i monotonnym. I gdy wydawało się, że nic nie zakłóci błogiego nastroju kapitan ogłosił alarm szalupowy.
Szybko założyliśmy kamizelki ratunkowe i wsiedliśmy do łodzi. Najtrudniej miał Ryszard, bo nie dość, że musiał założyć kamizelkę, to w dodatku musiał jeszcze zrobić dobre zdjęcia. W związku z tym trzy razy opuszczano łódź na wodę i dwa razy powtarzano akcję: człowiek za burtą! Alarm udał się nadzwyczajnie Ryszard nie krył zadowolenia, bo zrobił dobre ujęcia, kontent był kapitan, bo nikt nie utonął, uradowani byli pasażerowie, bo przerwano monotonię rejsu. Cieszyliśmy się, że za dwa dni zobaczymy brzegi Syrii. W nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszy maja kotwica „Lechistanu II” sięgnęła morskiego dna… staliśmy na redzie w Lattakii. Pierwszego maja 1971 roku Ryszard Golc nie mógł sfilmować pochodu w Lattakii. Wprawdzie z miasta dolatywały dźwięki orkiestr, okrzyki i wiwaty, my jak zwykle, staliśmy na redzie. Ale załoga nie chciała wziąć udziału w święcie pracy, marynarze nie znali idei internacjonalizmu, nie zamierzali stracić po powrocie do kraju wolnego dnia. My z Golcem mieliśmy tak skwaszone miny, że bosman wyciągnął ostatnią skrzynkę prawdziwego „żywca”, przechowywaną pieczołowicie przez pięć tygodni rejsu! „Bankiet na rufie” i marynarskie opowieści o rejsach do Japonii złagodziły trochę nasz żal. Resztę dnia urozmaicił przyjazd z lądu lekarza, którego wezwano przez radio do chorego marynarza. Majtek po badaniu i zastrzyku szybko powrócił do zdrowia, lekarz zaś zasiadł w messie oficerskiej i popijał polską wiśniówkę – tutaj zwaną cherry cordial. Pewnie tak mu smakowała, że zapomniał i o Koranie i naukach proroka. Opuścił pokład przed zachodem słońca na nieco miękkich i niepewnych nogach. A że Allah jest wielki i miłosierny przymknął z pewnością oko na postępek swego wyznawcy.
W końcu „Lechistan II” zacumował przy nabrzeżu portu w Lattakii, gdzie powitał nas serdecznie dr Gabriel A. Abouhamad – przedstawiciel PLO, Syryjczyk, którego łączyły z Polską nie tylko interesy handlowe. Często odwiedzał nasz kraj i za każdym razem coś go zadziwiało i głęboko wzruszało.
Poznaliśmy rodzinę pana Abouhamada. Dzieci doktora, córeczka i synek, powitały nas polskim „dzen-dobhry, ale próba powiedzenia „stół z powyłamywanymi nogami” nie powiodła się, mimo determinacji dzieci. Piękna i gościnna żona doktora podejmowała nas w domu i raczyła syryjskimi przysmakami. Jeden dzień spędziliśmy na plaży, delektując się krewetkami łowionymi na naszych oczach przez miejscowych chłopców, w morzu. Słowem, pobyt w Lattakii, dzięki gościnności państwa Abouhamadów, potraktowaliśmy wypoczynkowo. Odbyliśmy także krótką podróż przez Syrię w towarzystwie rodziny doktora. W Latakii, gdzie polscy architekci wygrali konkurs na budowę nowych dzielnic, najbardziej zaskakującym widokiem były kobiety w czarczafach, i to nie te w narodowych strojach, lecz te, ubrane po europejsku. Dziwne, że one właśnie ukryły twarze pod czarnymi zasłonami. Może to jakiś rodzaj kokieterii? Jadąc przez Syrię, zahaczyliśmy o Hamie, gdzie nasi specjaliści wygrali przetarg na projekt i budowę walcowni stali. Pierwsza grupa polskich specjalistów (ponad stu inżynierów i techników) przybyła tu w 1969 roku.
Czym prędzej sfilmowaliśmy wielkie zębate koło z napisem „Centrozap” stojące w Damaszku, na centralnym placu miasta. Odwiedziliśmy też dwie fabryki włókiennicze wyposażone w maszyny z Bielska i Zielonej Góry. Wpadliśmy po drodze do Aleppo, tu polscy specjaliści montowali polskie urządzenia, ale nie spotkaliśmy nikogo, jako że obchodzono w mieście lokalne muzułmańskie święto. Nie ukrywam, że te wszystkie „polonica” spotykane w Syrii cieszyły nasze oczy i dzieliliśmy się tą radością z widzami w kraju. Dziś, w wolnej Polsce tematy z Syrii zostaną zaliczone do „propagandy sukcesu”.
Państwo Abouhamadowie zawieźli nas do Ugarit, miasta zamierzchłej cywilizacji, którego nie znajdziecie na żadnej mapie. Po ruinach tego kananejskiego miasta sprzed pięciu tysięcy lat p.n.e. oprowadzał nas przewodnik Ismail Abduihak.
Na centralnym placu zachowały się mury świątyń Dagana i Baala, ruiny królewskiego pałacu, łaźnie i baseny. Przetrwały do naszych czasów domy z piaskowca, wodociągi, grobowce królów i proroków. Ugarit w tamtych zamierzchłych czasach był portem morskim, dziś morze odsunęło się od ruin. Ekspedycja archeologiczna znalazła tu najstarsze, w pełni wykształcone pismo klinowe, a w królewskiej bibliotece, obok pism urzędowych, poematy i eposy, do 1971 roku jeszcze nieodczytane. Doktora Gabriela A. Abouhamada, z którym przez wiele lat korespondowałem, wspominam zawsze z wielką sympatią.
Podobnie jak jego brata, który gościł nas w Bejrucie. Gabinet Abouhamada wyposażony w przepiękne gdańskie meble wywierał ogromne wrażenie, świadczył, że jego właściciel prowadził z Polską Ludową i wieloma innymi krajami rozległe interesy. W jego kasie pancernej leżały paszporty dyplomatyczne wielu europejskich krajów. W czasie pobytu w Bejrucie pan Abouhamad zafundował nam wieczór w „Casino du Liban.” Założone w 1959 roku, stało się szybko centrum rozrywki całego Bliskiego Wschodu i symbolem jego żywotności. Niszczone wielokroć przez wojny odradzało się i rozkwitało. Zjeżdżali tu szejkowie ze wszystkich krajów arabskich. Tancerki z baletu „Casino du Liban” długością nóg i krągłością piersi nie ustępowały paryskim koleżankom z „Lido” i „Moulin Rouge”, a widowiska tu wystawiane z powodzeniem konkurowały z najsławniejszymi na świecie. Mieliśmy szczęście, trafiliśmy na nowy spektakl, wystawienie którego kosztowało wówczas siedem milionów dolarów i ściągnęło do Bejrutu tysiące widzów z całego ziemskiego globu! Widowisko zaczynało się wietnamską apokalipsą. Na bocznych ekranach rozgrywały się filmowe sceny wojenne z helikopterami, napalmem, zabijanymi ludźmi. Fragmenty wojny stopniowo zaczęły zanikać, wtedy na scenie pojawił się balet symbolizujący swoim tańcem walkę Dobra ze Złem. A gdy słabe Dobro zwyciężyło wszechpotężne Zło wyposażone w helikoptery, napalm i bomby na widowni rozległy się długo niemilknące oklaski. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, po której stronie stała w „Casino du Liban,”wytworna publiczność Bliskiego Wschodu. Tu w Bejrucie, gdzie żarzył się prawie niewidoczny płomień wojny występ tego wspaniałego baletu wprawił nas w prawdziwe oszołomienie. Przyjechaliśmy z kraju, gdzie najlepsze zespoły taneczne widywaliśmy na występach Mazowsza i Śląska, a najlepszy balet kojarzył się z klasycznym „Jeziorem Łabędzim” Czajkowskiego. Tymczasem w kasynie naszym oczom objawił się współczesny, nowoczesny balet z tancerkami z odsłoniętymi piersiami, balet żywioł, rozszalały w tańcu. Jezioro łabędzie też na tej scenie obejrzeliśmy w wykonaniu… „Mortalesów”, polskiego zespołu rozrywkowego. Ten występ rodaków, oklaskiwany gorąco przez widownię, uzmysłowił nam, że Polak nie jest taki ponury jak go malują. Dopiero po spektaklu, gdy w towarzystwie dyrektora „Casino du Liban” zwiedzaliśmy bajeczne wnętrza, dowiedzieliśmy się, że jego żona jest Polką, a córka z libańsko – polskiego małżeństwa zdobyła tytuł Miss Libanu. Dyrektor pokazywał nam kolejno sale gier: amerykańskiej ruletki, Black Jack’a , Punto Banco i błagał, aby nas czasami nie skusiło zagrać, bo w tym kasynie jeszcze nikt nie wygrał… Z sympatii do przybyszów znad Wisły dyrektor zabronił wchodzenia do kasyna gry członkom zespołu „Mortales”, nie mógł bowiem dopuścić do tego, by artyści zostawili tu ciężko zarobione pieniądze. Dowiedzieliśmy się od niego, że nawet najwięksi hazardziści muszą trzymać swoje temperamenty na wodzy, bo graczowi, który przegra wieczorem więcej niż wynosi zwyczajowa stawka, żaden bank nie udzieli następnego ranka kredytu bez specjalnych zabezpieczeń. Dzięki uprzejmości naszego libańskiego cicerone, mogliśmy zobaczyć prawdziwych szejków w otoczeniu pięknych roześmianych kobiet. Tylko jedna cudowna blondynka wydała nam się smutna i melancholijna. Nasz przewodnik natychmiast potwierdził trafność tej obserwacji. Ta młoda i piękna dama jest tu po raz ostatni – objaśnił. Jutro opuszcza Bejrut, rozstaje się z szejkiem i wraca do swojej północnej ojczyzny. Jej smutek jest więc zrozumiały. Szejk okazał swojej sezonowej przyjaciółce dużo zrozumienia i przekazał na jej konto 100.000 dolarów, nie licząc różnych wartościowych prezentów. Młode damy towarzyszące królom szybów naftowych, władcom arabskich pustyń i ropodajnych zatok, oglądane z bliska, wywierały na przybyszach z północnego kraju, jeszcze większe wrażenie niż roznegliżowane girlsy na scenie . Ale tej przepięknej blondynce, którą znudził się szejk, chyba trochę współczuliśmy, a myśl, że już jutro odleci z tego bajkowego świata do północnej szarości wywoływała smutną refleksję o przemijającej ulotności beztroskiego życia. Ze smutkiem schodziliśmy z pokładu „Lechistanu II”. W Bejrucie kończyliśmy morską przygodę. Przyrzekliśmy załodze, że pojawimy się w Gdańsku, gdy dostaniemy wiadomość o ich powrocie. To wprawiło przyjaciół z „Lechistanu” w dobre humory. Jeśli będziecie filmować powrót to, może „czarna brygada” (tak marynarze nazywali grupę celników) nie będzie nas tak bezwzględnie kontrolować. Zapewniliśmy, że zdjęcia musimy zrobić dla kolorowej relacji z tego rejsu. A co do przemytu mieliśmy już na ten temat własne zdanie. Marynarze pływający pod polską banderą nie mieli takich zasobów finansowych, aby uprawiać przemyt na wielką skalę. Towary, jakie przywozili, wyrównywały zaledwie różnice między zarobkami naszych wilków morskich i dochodami załóg pływających pod banderami państw zachodnich. Statki handlowe krajów zachodnich nie tkwiły na redzie, gdy przypływały do portu w dni świąteczne i niedziele. Piosenka o tym, że „marynarz w noc się bawi w hamaku we dnie śpi” była od początku do końca nieprawdziwa. I gdyby nie powstała w II Rzeczypospolitej, na pewno gorliwi żurnaliści umieściliby ją w arsenale propagandy sukcesu! Opuszczając statek obawialiśmy się, że celnicy w Bejrucie zechcą otworzyć nam pudełka z naświetloną taśmą filmową. Znalazł się i na to sposób. Ponieważ w czasie całego rejsu nie kupowaliśmy w sklepiku alkoholu w ilościach wskazujących na cele handlowe (nabyliśmy raptem trzy półlitrowe butelki naszej dumy narodowej), wdzięczny ochmistrz odstąpił nam dwie buteleczki wody kolońskiej o nazwie „Prastara”, oplecione koszyczkiem z wikliny. Wręczyliśmy je szefowi celników. I w ten sposób uniknęliśmy otwierania pudełek z taśmą. „Prastara” w tym rejonie świata była bowiem bardzo ceniona. Produkowana na polskim spirytusie, zastępowała prawdziwy alkohol. Wszak nigdzie, w żadnej księdze nie napisano, że wyznawcom Allaha nie wolno pić polskiej wody kolońskiej !” O magicznym działaniu tego słowiańskiego płynu przekonałem się na granicy dwu państw regionu Middle East.
Po opuszczeniu statku w Bejrucie zakotwiczyliśmy się w mieszkaniu mojego przyjaciela, któremu obiecałem, że nigdy nie ujawnię jego nazwiska. Przyrzekłem mu to uroczyście i doprawdy nie wiem, dlaczego tego ode mnie zażądał. Pomógł nam bardzo w realizowaniu reportaży z Bejrutu i okolic. Nie zniechęcił się do nas nawet wtedy, gdy naraziliśmy go na niebezpieczeństwo. Byliśmy umówieni w obozie dla uchodźców palestyńskich. Mieliśmy się spotkać z Palestyńczykami o godzinie 16.
W niedzielę rano pojechaliśmy do Dżubail – starożytnego Byblos. Miejscowość położona nad Morzem Śródziemnym wzbudza nieustające zainteresowanie turystów z całego świata. Tu można spotkać ślady różnych epok, cywilizacji i kultur. O chlubnej historii Byblos świadczą wykopaliska prowadzone przez archeologów, resztki wiekowych budowli, rzymskiej kolumnady, forteca zbudowana przez krzyżowców i świątynia z II wieku p.n.e. Stąd bierze swój początek słowo – biblia.
Golc bez przerwy filmował. Ani się obejrzeliśmy, gdy zegar wybił godzinę 15.
Mieliśmy spory zapas czasu, więc bez pośpiechu wsiedliśmy do samochodu. Z Byblos jedzie się do Bejrutu trzydzieści minut. Nie przewidzieliśmy, że w drodze powrotnej złapiemy gumy, i to aż dwie gumy! Zaskoczyła mnie uprzejmość libańskich kierowców, w czasie zmieniania zapasowego koła zatrzymywali się i pytali w czym mogą pomóc. Przyjaciel dziękował informując, że to tylko zmiana koła na zapasowe. Nie ujechaliśmy nawet kilometra, gdy złapaliśmy następną gumę. I zaczęły się „schody”. Właściciel pierwszego samochodu, który się zatrzymał, obiecał przysłać pomoc. Wtedy nie istniały jeszcze telefony komórkowe. Pomoc pojawiła się po dwudziestu minutach. Przywieźli zapasowe koło i pomogli je wymienić. Przed bramę obozu dla uchodźców palestyńskich dotarliśmy z ponad godzinnym spóźnieniem. Wpuszczono nas za bramę i zaczęło się prawdziwe przesłuchanie. Dlaczego się spóźniliśmy? Skąd przyjechaliśmy? Z kim rozmawialiśmy? Kto pomógł nam wymienić koło, czy pamiętamy napis na samochodzie? Nie pamiętaliśmy, nie mieliśmy nawet rachunku za udzieloną pomoc. W końcu po licznych rozmowach telefonicznych zaprowadzono nas do sztabu palestyńskich bojowników. We wnętrzu nie pozwolono nam nic filmować. Ani portretu Stalina, ani plakatu z Che Guevarą. Nasz rozmówca też się nie przedstawił. Rozmowa toczyła się na tarasie domu. Na moje pytanie, dlaczego porywają samoloty pasażerskie i zabijają niewinnych ludzi, usłyszałem: – Naszych braci, choć byli niewinni, zabijali silniejsi od nas. – Nie boicie się, że opinia publiczna was potępi? – Nie potępiła naszych katów, to dlaczego ma potępić nas? – Co chcecie osiągnąć, wysadzając samoloty? – Pragniemy zwrócić uwagę uczciwego świata na naszą walkę, przypomnieć o naszym istnieniu i o naszych prawach. Pozwolono nam zrobić kilka ujęć z tarasu domu i sfotografować sylwetkę naszego rozmówcy, a także, po zakończeniu rozmowy, sfilmować fragmenty osiedla i ludzi znajdujących się na ulicach.
Niewiele ujęć zdążył zrobić Golc. Przy pryzmie śmieci spotkaliśmy grupę dzieci. Była wśród nich pięcio, może sześcioletnia dziewczynka. Tak piękna, że natychmiast przykuła uwagę operatora. Główkę jej otaczały czarne, lekko pofalowane włosy, a wielkie, niewinne czarne oczy wpatrywały się w terkoczącą kamerę z zaciekawieniem. Rysiek natychmiast ją sfilmował. Gdyby nie góra śmieci, z pewnością nikt nie zwróciłby na to zdarzenie uwagi. Kiedy jednak zaczął filmować, ową nieszczęsna górę, natychmiast otoczyli nas mężczyźni z karabinami i pistoletami w rękach. Zabrali kamerę i krzycząc zasypali nas pytaniami. Na szczęście, nie tylko oni obserwowali naszą pracę. Po chwili pojawił się młody mężczyzna. Rozmowa z uzbrojonymi ludźmi trwała, a może nam się tak tylko wydawało, parę minut. Ryszardowi zwrócono kamerę i pozwolono nam odejść w towarzystwie wybawcy. Szef, nasz rozmówca, przeprosił za incydent. – W tym obozie znajduje się kilka różnych ugrupowań, widocznie nie wszystkie udało się powiadomić o waszej wizycie…
W dwa dni po wizycie w obozie Palestyńczyków wybraliśmy się do Damaszku. Wizy syryjskie były jeszcze ważne, nic więc nie stało na przeszkodzie, by jeszcze raz zobaczyć to historyczne miasto. Ryszard miał już zaplanowane „dokrętki”. Droga do granicy wiodła przez góry. Górskie serpentyny, nasz dobroczyńca, i zarazem przewodnik, pokonywał z niebywałą szybkością. Opony volvo wydawały niesamowite dźwięki: pisk pomieszany z głośnym odgłosem tarcia przy hamowaniu. Nie wypadało krzyczeć, siedziałem więc z zaciśniętymi zębami i kurczowo prawą ręką trzymałem się uchwytu znajdującego się nad oknem samochodu. Prowadzący volvo dostrzegł widocznie moje przerażenie, bo zmniejszył szybkość, a po chwili zatrzymał się na placyku przeznaczonym dla aut osobowych. Stał tam już jeden samochód, a dwie turystki, panie nadzwyczaj urodziwe, około trzydziestki, najspokojniej w świecie paliły nargile. Powitały nas życzliwie i z dużym zainteresowaniem. Gdy dowiedziały się, że jesteśmy z Polski, zaprosiły do palenia fajki. Ryszard odmówił, a ja kurtuazyjnie i z ciekawości, pociągnąłem kilkanaście razy, początkowo nic nadzwyczajnego nie odczuwałem, dopiero po pewnym czasie, gdy zbliżaliśmy się do granicy syryjskiej świat zaczął przybierać kolor różowy, czułem się bardzo lekko, a wierzchołki libańskich cedrów poruszane wiatrem szumiały niebiańsko. Na granicy libańsko syryjskiej spotkaliśmy długi sznur eleganckich samochodów. To nasi „znajomi” szejkowie, z „Casino du Liban” z żonami, dziećmi, nianiami, guwernantkami i przyjaciółkami wracali do swoich domowych pieleszy. Niestety, musieliśmy czekać. Gdy nadeszła nasza kolej, przyjaciel wyciągnął cały kartonik „Prastarej” i wręczył go celnikowi. Kontrola graniczna stała się zwykłą formalnością. Nawet nasze polskie paszporty, ani kamera na tylnym siedzeniu nie wzbudziły zainteresowania celników i służby granicznej. Po upływie kilkunastu minut, już na terytorium Syrii, mój przyjaciel zatrzymał samochód, otworzył bagażnik…, z którego wygramolił się młody Palestyńczyk. – Nie zadawaj żadnych pytań- uprzedził- nie otrzymasz odpowiedzi. Do dziś dręczy mnie pytanie- kiedy ów pasażer ukrył się w bagażniku? Nie widziałem, by ktokolwiek w Bejrucie, kręcił się koło samochodu, w drodze do Syrii zatrzymaliśmy się tylko raz, w górach, gdzie spotkaliśmy dwie piękne panie palące nargile, na samej granicy nikt z nas nawet z wozu nie wysiadł. No cóż, w drodze do Damaszku nie takie cuda się zdarzały… Ostatni dzień pobytu w Bejrucie, w mieście nazywanym Paryżem Bliskiego Wschodu, postanowiliśmy spędzić bez kamery. Żadnych dokrętek, nowych ujęć, żadnego fotografowania. Dzień na luzie z pewnością się nam należał. Pracowaliśmy intensywnie przez cały czas rejsu po Morzu Śródziemnym. Staraliśmy się zaprezentować widzom kroniki różnorodny świat, widziany polskimi oczami. Więc jeden dzień poświęciliśmy turystyce bez kamery. 14 maja 1971 roku, samolotem PLL „Lot” odlecieliśmy do Warszawy. Sześciotygodniowy rejs na pokładzie „Lechistanu II” był dla mnie ważnym doświadczeniem. Umocnił mnie w przeświadczeniu, że arystotelesowska dewiza, by o wszystkim wątpić, jest ciągle żywa i aktualna i ma przed sobą wielką przyszłość. Przez sześć tygodni stykałem się z różnymi ludźmi, różnymi poglądami. Spostrzegłem, że to, co w jednym kraju może być zakazane, w innym bywa dozwolone. Utwierdziła mnie ta podróż w przekonaniu, że świat nie jest jednobarwny i od początku do końca jednowymiarowy. Świadczy o tym najlepiej różnorodność kultur, z którymi w ciągu sześciu tygodni się zetknąłem. Słowem, sporo nauczyłem się w tak krótkim czasie. Sprawdziło się powiedzenie, że podróże kształcą.
Opuszczając pokład Lechistana II zrobiłem sobie zdjęcie z kapitanem statku, Jerzym Raczkowskim. DZIĘKUJĘ CI KAPITANIE