NA CHEŁMSKIEJ 21

Moja koleżanka z czasów studiów, Basia Gardowska, z którą pracowaliśmy w jednej redakcji, zapytała mnie, gdy piliśmy kawę w „stołówce sejmowej” (tak to się wówczas nazywała, obecnie wytworna restauracja) czy chciałbym zmienić pracę? Byłem zaskoczony pytaniem, więc po chwili namysłu odpowiedziałem, że musiałbym się zastanowić.                                 Wtedy dodała: Michał (mąż Basi, redaktor naczelny) ma zamiar zaproponować ci pracę na stanowisku swojego zastępcy w Polskiej Kronice Filmowej.                                                                                                                         

 – Ile czasu potrzebujesz do namysłu?

-Dwa, trzy dni – odpowiedziałem

Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że Michał Gardowski pewnie rozmyślił się i zrezygnował z propozycji, od rozmowy z jego żoną upłynęło, bowiem sporo czasu, a Basia nie wróciła już więcej do tego tematu. Aż tu pewnego dnia w stołówce sejmowej, dokąd Michał wpadał czasami na obiad, poinformował mnie bym się zgłosił pierwszego lipca (1969 r) na Chełmską 21 „do roboty”.

Praca w tygodniku „Rada Narodowa” nie dawała mi już satysfakcji. Pisywałem, więc do innych gazet, współpracowałem m.in. z „Polityką.” Zdawałem sobie sprawę z tego, że przejście do Polskiej Kroniki Filmowej na stanowisko zastępcy redaktora naczelnego uniemożliwi mi współpracę z najlepszym tygodnikiem w socjalistycznej Europie. I trochę mi było tego żal.                                                                                                                                 Kierownik działu krajowego „Polityki” Józef Śmietański, gdy się go radziłem w sprawie zmiany redakcji, przedstawił mi wszystkie „za i przeciw” związane z pracą w kronice… Prawdopodobnie posłuchałbym jego rad, gdyż Śmietańskiego bardzo ceniłem, a i on był zadowolony z moich artykułów, ale w kilka dni później dowiedziałem się, od niego z resztą, że wyjeżdża z Polski. Ta wiadomość przesądziła o decyzji. 

Na Chełmskiej przyjęto mnie, jak każdego nowicjusza, z pewnym zaciekawieniem. Pani Jadwiga Zaiczek, utalentowana i sławna montażystka, wyciągnęła z kosza kawałek taśmy i objaśniła, do czego służy i co to jest emulsja, co miało świadczyć o jej dla mnie życzliwości. Nie wiedziała, bo i skąd, że moje zdjęcia już od lat ukazywały się w prasie, a w telewizji też kilka razy mignęło moje nazwisko.                                                          Przyznaję, że byłem trochę rozczarowany, redakcja mieściła się w czterech pokojach, z „gabinetem” redaktora naczelnego włącznie, co nie odpowiadało sile oddziaływania Polskiej Kroniki Filmowej. Kończyliśmy właśnie pić z Michałem kawę, gdy do „gabinetu” wszedł wysoki, uśmiechnięty, przystojny pan, Zygmunt Kniaziołucki, dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych, jak go przedstawił Gardowski. Dyrektor przyjrzał mi się dokładnie, jak to się mówi „zlustrował mnie od stóp do głów” i orzekł, że nie wyglądam na rzeźnika, więc współpraca powinna nam się dobrze ułożyć. Uśmiechnąłem się zakłopotany, bo nie wiedziałem, czy przyjąć jego słowa za komplement czy  impertynencję. Dyrektor długo nie zabawił. Po jego wyjściu Michał dodał, że nie jest to nasz przełożony, ale trzeba go traktować poważnie, bo może, jeśli zechce utrudnić życie. Szefa prawdziwego zobaczysz za godzinę –poinformował.

  Pojechaliśmy więc do „Białego Domu”, czyli do KC PZPR. Choć do partii należałem już dwadzieścia lat, w tym gmachu byłem po raz pierwszy. Najpierw biuro przepustek, potem windą na drugie piętro; i znaleźliśmy się w Wydziale Prasy, Radia i Telewizji KC. Tu stanąłem przed obliczem towarzysza Jana Symonika.  Sprawiał on wrażenie człowieka surowego i wymagającego. Teraz, gdy o tym piszę, myślę, że moje pierwsze wrażenia okazały się trafne, wspomnę tylko jeszcze, że ludzi oceniał sprawiedliwie i traktował życzliwie, mimo surowości zasad, jakim hołdował. Wymagania egzystencjalne miał niewielkie i, jak słyszałem, prowadził rzeczywiście ascetyczny tryb życia. Wśród wielu chwalebnych cech miał jedną nadzwyczaj ludzką – nie wylewał za kołnierz – co ułatwiało rozmowę z nim i porozumienie. Rozpisałem się o towarzyszu Janie z sympatią, bo zasłużył się on kronice, jego jedna bardzo ważna decyzja została już doceniona przez historię, a nawet przez tych, co dziś z niepojętą zaciekłością zwalczają nieistniejącą już Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, miast tę energię skierować na organizowanie życia w kraju, w taki sposób, by nie było głodnych, bezrobotnych i wykluczonych. Nie chcę przez to powiedzieć, iż pragnę, by działo się w Polsce tak jak za nieboszczki nieomylnej, nie, broń Boże. O decyzji towarzysza Jana opowiem za chwilę.  Teraz pora wrócić na Chełmską 21.

Kronika była dla mnie nowym rodzajem dziennikarstwa, musiałem jak najszybciej przestawić się z warsztatu pisanego na obrazkowy, wejść w odmienny rytm pracy i korzystać z innych narzędzi niż długopis, maszyna do pisania i aparat fotograficzny. Właściwie nie posługiwałem się bezpośrednio ani kamerą, ani stołem montażowym, ani też magnetofonem, ponieważ każde z owych narzędzi obsługiwały osoby profesjonalnie do tego przygotowane: operatorzy, montażyści obrazu i dźwięku oraz różni technicy. Dwa razy w tygodniu w gabinecie redaktora naczelnego odbywała się t.zw. „układka” kroniki. Szef podawał do wiadomości zebranych osób tematy, jakie wejdą do najbliższego wydania, a każdy uczestnik tego spotkania mógł zgłosić swoją propozycję. Na układce obowiązkowo musiała być obecna osoba, która miała kronikę montować, osoba przygotowująca muzykę i podkładająca dźwięk. Operatorzy i redaktorzy nie musieli uczestniczyć w tym obrządku, jeśli nie mieli ochoty. Michał zawsze informował zebranych o idei, jaka mu przyświecała przy doborze tematów. Montażystki – przeważnie panie – ( jedynym wyjątkiem był pan Wacław Kaźmierczak – zasłużony człowiek i ceniony fachowiec)  miały całkowitą swobodę i od nich zależało, jak temat, zostanie zmontowany. Często w montażowni spotykało się operatorów i dziennikarzy, gdy ich temat „wchodził” właśnie na stół, asystowali przy montażu, zgłaszali propozycje. Zmontowaną kronikę oglądał na stole szef, któremu prawie zawsze towarzyszyłem, on to przecież był „reżyserem” wydania PKF. Słowa „reżyser” nigdy jednak nie używaliśmy, ponieważ zwyczajowo zastrzeżone było dla dokumentalistów, oni bowiem socjalistycznej rzeczywistości nadawali  w swoich filmach własny, przetworzony artystycznie kształt i niepowtarzalną wymowę. „Kronikarzy”, czyli nas traktowali, nie wszyscy, to prawda, tak jak prawdziwy artysta traktuje rzemieślnika.                                 Zdarzało się, że szef wyjeżdżał za granicę, albo na urlop, wtedy ja układałem kronikę i na mnie spadała odpowiedzialność, mimo że na planszy widniało nazwisko Gardowskiego… Świadczyło to o jego do mnie zaufaniu, tak to wtedy odbierałem. Gdy kronika została przyjęta przez szefa, przyjeżdżał autor tekstu, aby ją obejrzeć. Projekcja odbywała się w sali B, autor otrzymywał dokumentację do każdego tematu i listę montażową zawierającą kolejność ujęć i ich długość i oczywiście opis zdjęć. Dokumentacja składała się z karty przygotowanej przez operatora, tekstu dziennikarza, jeśli uczestniczył w realizacji tematu, oraz wycinków z prasy: notatek, informacji, artykułów. Następnego dnia rano autor przywoził komentarz do redakcji i rozstawiał go na stole montażowym, czyli dopasowywał tekst do obrazu. Miejsce, w którym „wchodził” tekst, zaznaczało się na taśmie filmowej białymi iksami, po to, by na nagraniu właśnie w tym miejscu lektor zaczął czytać komentarz. Wszystkich autorów obowiązywała zasada: nie opowiada się o tym, co znajduje się na ekranie jedynie obraz się komentuje. To między innymi odróżniało kronikę od telewizji. Karol Małcużyński nie przywoził tekstu osobiście, przysyłał go przez kierowcę. Jego teksty idealnie przystawały do obrazu i z rozstawieniem nie było nigdy trudności. Tekst rozstawiony i przepisany dostarczało się na ulicę Mysią do cenzury. Nagranie wydania PKF zawsze rozpoczynało się o godzinie 14-tej,  we wtorek i w czwartek.

Do sali nagrań przychodził wtedy redaktor prowadzący, szef redakcji, członek kolegium PKF, montażyści obrazu i dźwięku, osoba prowadząca nagranie, najczęściej inżynier Zbigniew Wolski, obecny był cenzor, a w kabinie technicy. Następnego dnia rano redakcja oglądała pierwszą, jeszcze ciepłą, kopię. Dalsze kopie każdego wydania kroniki wykonywano w Łódzkich Zakładach Kopii Filmowych i rozsyłano do kin w całym kraju.

  Redaktor naczelny Polskiej Kroniki Filmowej powoływał kolegium, które było jego ciałem doradczym; kolegium składało się z przedstawicieli Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Urzędu Rady Ministrów, Komitetu Warszawskiego PZPR i KC.

Nie były to osoby delegowane przez wymienione instytucje, lecz zaproszone przez redaktora naczelnego PKF do współpracy. Michał Gardowski powołał, na przykład, do kolegium Dobrosława Kobielskiego, redaktora naczelnego „Perspektyw.” Pragnę zaznaczyć, że kolegium nie podejmowało żadnych decyzji, było wszak ciałem doradczym. Przebieg spotkań tego grona miał charakter raczej towarzyski, powiedziałbym nawet plotkarski, co w pracy dziennikarskiej też się liczy..

  Przed pierwszym ważnym wyzwaniem stanąłem w grudniu 1970 r. Michał Gardowski wyjechał do Londynu i siłą rzeczy musiałem w tym czasie podejmować decyzje. Do PKF zadzwonił wtedy Jan Symonik i poprosił, abym pojechał z nim do telewizji, na Plac Powstańców, gdzie mieściła się wówczas Redakcja Dziennika. Obejrzeliśmy tam zdjęcia z zaczynającego się strajku w stoczni szczecińskiej. Wywarły one na nas bardzo silne wrażenie. W drodze powrotnej poprosiłem Symonika o zgodę na wyjazd ekipy PKF do Szczecina i mój wyjazd do Gdańska, gdzie przebywali akurat dwaj nasi operatorzy, którzy notabene zamiast filmować siedzieli przestraszeni w hotelu. Jan Symonik po powrocie do KC zgodę na wyjazd wyraził. Musiałem tylko podać nazwiska wyjeżdżających osób i numery rejestracyjne samochodów. Listę zawiozłem osobiście. Dyrektor WFD, gdy go o tym poinformowałem, powiedział, że nie możemy jechać, bo ma zakaz wysyłania ekip na Wybrzeże. Moje zapewnienie, że PKF otrzymała zgodę z Komitetu Centralnego nie przekonały go, musiał zadzwonić osobiście Symonik. Do Szczecina wysłałem operatora Janusza Kreczmańskiego, a ja wraz z kierowcą ruszyłem samochodem służbowym do Gdańska. Wyjechaliśmy parę minut po 14 –tej. Po raz pierwszy uzbrojony patrol zatrzymał nas w Ostródzie. Im bliżej Wybrzeża, tym kontrolowano nas częściej. Za każdym razem posterunki skrupulatnie sprawdzały nasze dokumenty i numery rejestracyjne samochodu. Do Gdańska wjeżdżaliśmy już w całkowitych ciemnościach. Im bliżej centrum miasta, tym więcej spotykaliśmy czołgów i samochodów pancernych (skotów) i więcej uzbrojonych patroli. Wyludnione, źle oświetlone ulice, ciemne sylwety czołgów i niesamowita cisza… Gdańsk wyglądał jak miasto upiorów. Nie wiedziałem wtedy jeszcze o tragicznych wydarzeniach… Na chwilę wszedłem do hotelu, by porozmawiać z operatorami Witoldem Jabłońskim i Józefem Bakalarskim. Powiedziałem im, że rano będziemy filmować miasto. Kierowca zawiózł mnie do Orłowa, gdzie mieszkała moja ciotka. Od niej dostałem dość dokładne informacje o wydarzeniach w Gdyni.

  O świcie poszedłem do sztabu w Gdańsku, tu otrzymałem zgodę na filmowanie. Na widok kamery dowódcy patroli reagowali ostro i stanowczo, żądali dokumentów. Z każdym z nich witałem się wyciągając rękę, w przyjaznym geście. Pamiętam, że wszyscy mieli nowe brązowe rękawiczki. Zanim oficer zdjął rękawiczkę mijało kilkanaście sekund, co łagodziło napięcie. Najpierw filmowaliśmy: podpalony budynek komitetu partii, sklepy z powybijanymi szybami i pustkę na ulicach. Potem dostaliśmy się do stoczni gdańskiej. Tu, podobnie jak na ulicach, musieliśmy poddać się kilku kontrolom. Strajkujący przyglądali się nam w milczeniu, nieufnie. Dopiero na wydziale K – 2 atmosfera znormalniała. Spostrzegłem, że większość załogi to ludzie młodzi. Ktoś krzyknął:  dlaczego nazywacie nas chuliganami?! Odpowiedziałem, że jesteśmy z Polskiej Kroniki Filmowej i dopiero kręcimy materiał… Ktoś inny dodał, że widział i słyszał to w telewizji. I tak zaczęła się nasza rozmowa, najpierw ostra, potem z upływem czasu łagodniejąca. Jeden z tych młodych robotników zwrócił się do mnie pojednawczo: no dobrze, wy jesteście z kroniki, ale kto wie, co tam nawygadujecie. Jest pan redaktorem, to niech nam pan wyjaśni, dlaczego w telewizji nazwali nas chuliganami?

– Nie wiem, może, dlatego, że macie takie długie włosy?

– Być może – usłyszałem – ale w takim razie, kto wyrządził więcej szkód krajowi, łysi czy długowłosi? Inny stoczniowiec stojący nieco z boku zapytał sarkastycznie, a pamięta pan, jakie włosy miał Marks? To, czego się czepiacie! Panowie –uspokajałem– nie oskarżajcie Polskiej Kroniki Filmowej, bo o Gdańsku nic się jeszcze nie ukazało na ekranach kin.

I od tego momentu, coś się przełamało w rozmowie, zaczęliśmy w miarę spokojnie mówić o związkach zawodowych, które nie bronią robotników, o partii robotniczej, która nie wie, co robotnicy myślą. Nie wiadomo, jak długo trwałaby wymiana poglądów, gdyby trzech panów w cywilu nam jej nie przerwało. Zabrano nas do budynku dyrekcji, posadzono w jakimś pokoju i kazano czekać. Nie pamiętam, jak długo przebywaliśmy w tym „areszcie.” W pewnej chwili usłyszeliśmy krzyki… wyjrzeliśmy przez okno, na placu stało dwieście, może trzysta osób. Skandowali: wypuścić kronikę! Byliśmy wolni…                                                                                                                 I usatysfakcjonowani.                                                                                                    Po Nowym Roku, w pierwszych dniach stycznia z Ryszardem Golcem – operatorem, znanym w Gdańsku, bo to on filmował Gdańsk i województwo od wielu lat, także Stocznię im. Lenina i Witoldem Popkiewiczem – operatorem dźwięku, wróciliśmy do stoczni. Wtedy podziękowałem robotnikom z wydziału K -2 za okazaną Polskiej Kronice Filmowej pomoc.

W grudniu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w drodze powrotnej do Warszawy, zastanawiałem się, jak zmontujemy temat o Gdańsku. Jednego byłem pewien, wiedziałem, że po tym, co zobaczyłem i po przeżyciach w stoczni nie zgodzę się na tekst potępiający robotników. Wiedziałem też, że zdjęcia czołgów i skotów nie ukażą się na ekranie; robiliśmy je dla historii, taka była umowa z Janem Symonikiem.

  Janusz Kreczmański przywiózł ze Szczecina wstrząsające zdjęcia, zwłaszcza kilka ujęć nakręconych z góry, chyba z okna jakiegoś budynku sfilmował biegnącego mężczyznę, który pada na ziemię, trafiony kulą…W tym kadrze widać także strzelającego. Już w czasie stanu wojennego, gdy żegnałem się z osobami współpracującymi z Polską Kroniką Filmową, pani Agnieszka Bojanowska (montowałem z nią m.in. film o dojściu Edwarda Gierka do władzy pt. „Pomożemy, „ przeznaczony dla polskich placówek za granicą), spytała: czy pan wie, że tego ujęcia ze Szczecina, nakręconego przez Janusza, nie ma już w archiwum? Nie wiedziałem. I nie mogłem już sprawdzić.

  Nie musiałem przekonywać Michała Gardowskiego, by w wydaniu kroniki nie krytykować stoczniowców, wystarczyła mu moja relacja z tego, co widziałem oraz zdjęcia z Trójmiasta i ze Szczecina.

  Temat o wydarzeniach w Gdańsku zamieszczony w Kronice nie pokazywał w całości prawdziwych wydarzeń, zaledwie migawki, ale materiał przetrwał, jest dziś świadectwem naszej historii i to jest najważniejsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.