Przyszedłem na świat w czas srogiej zimy, na wsi zasypanej śniegiem, osiem lat przed wybuchem II wojny światowej. Od początku prześladował mnie pech. Najpierw zachorowałem, co opóźniło mój chrzest święty o ponad dwa miesiące. Gdy rodzice uznali, że jestem zdolny zawrzeć przymierze ze Stwórcą, na przeszkodzie stanął jego ziemski przedstawiciel, czyli ksiądz proboszcz we własnej osobie, nazwiska nie pamiętam. Mojego ojca, Walentego, ochrzanił, posłał go do diabła i odmówił nadania mi pogańskiego imienia – „Mirosław”. Wiedzę o swoich narodzinach i pierwszych perypetiach życiowych zaczerpnąłem z opowieści mojej mamy – Stanisławy z Grudzińskich. Tata mój nie należał do tych, co dają sobie w kaszę dmuchać. Choć Kościołowi rzymsko-katolickiemu, a po prawdzie księdzu prałatowi Wacławowi Blizińskiemu, senatorowi Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, który zdolnej młodzieży chłopskiej okazywał serce i pomoc, zawdzięczał wykształcenie – ukończył bowiem z pomocą księdza prałata seminarium nauczycielskie.
Zawodu wyuczonego, z przyczyn od niego niezależnych nie wykonywał, albowiem jak mawiała moja mama, po powrocie z Korpusu Ochrony Pogranicza, gdzie służył wiernie ojczyźnie, zbuntował się przeciw niesprawiedliwości i zyskał miano „wywrotowca”. Odwołał się przeto mój tata od decyzji pasterza do czynników państwowych i proboszcz, chcąc nie chcąc, nadał mi pogańskie imię, co w przyszłości miało wywrzeć niemały wpływ na kształtowanie się mojego charakteru. Mama moja też księdzu prałatowi zawdzięczała swoje wykształcenie, ukończyła bowiem w Liskowie szkołę zawodową dla wiejskich dziewcząt. Wyrastałem w atmosferze rodzinnej na bogobojnego chłopca. Babcia moja, Józefa Grudzińska, przepowiadała mi nawet wspaniałą przyszłość i widziała mnie w sukience sługi Bożego. Opowiadała, że jak tylko usłyszałem sygnaturkę z dzwonnicy wzywającą na nieszpory, chwytałem babcię za rękę i szliśmy się modlić.
Kościół w Strzałkowie jest przepiękny, cały z drewna i stareńki. Wnętrze domu Bożego wywierało na mnie magiczne wrażenie. Gdy rozbrzmiewały organy, wraz z aniołami wymalowanymi wokół ołtarza ulatywałem pod niebiosa, a zapach kadzidła wzmagał jeszcze moje duchowe doznania. A już w czasie „podniesienia”, gdy w głównym ołtarzu jeden obraz święty opuszczał się na dół, a na jego miejsce z góry spływał inny z Matką Bożą u stóp, której widniał księżyc w kształcie rogalika i mnóstwo złotych gwiazd na tle nieba koloru modraków kwitnących w zbożu na strzałkowskich polach, moje uniesienie sięgało zenitu. Byłem tak przejęty i zafascynowany obcowaniem z Bogiem, że nie wydawałem wszystkich pieniędzy otrzymanych od ciotek na cukierki – kilka grosików zawsze odkładałem i w niedzielę rzucałem je na tacę, za co mnie kościelny, wypowiadając słowa: „Bóg zapłać” zawsze pogłaskał po głowie. Dawałem te pieniądze Panu Bogu nie tylko z miłości, ale także z bojaźni, chciałem uniknąć kar piekielnych, którymi groził co niedziela z ambony proboszcz. Moje przywiązanie do Kościoła trwałoby z pewnością do dnia dzisiejszego, gdyby nie proboszcz ze Strzałkowa. Mniej więcej, gdy ukończyłem pięć lat, ksiądz kupił sobie psa i dał mu na imię Mirek. Przeżywałem wtedy z tego powodu niewyobrażalne katusze. Jak się tylko pokazałem na drodze, miejscu naszych zabaw, moi rówieśnicy natychmiast wołali: „Mirek do nogi”, „Mirek bierz go”, „Mirek do budy”. Cierpiałem straszliwie, nie pokazywałem się na drodze i ku zmartwieniu mojej babci przestałem chodzić do kościoła.
Na szczęście przeprowadziliśmy się do Miedzianowa, gdzie mój tata dostał pracę rządcy w majątku. Nie było tu kościoła i nikt na mnie nie wołał jak na psa. Stał za to pałac w parku z dwoma stawami. Do pałacu, gdzie pracowała moja mama jako gospodyni, nie wolno mi było wchodzić. Raz, gdy państwo wyjechali z majątku, mama pokazała mi pałac od środka. Bardzo mi się tu podobało. Wystraszyłem się nawet wielkiego łba dzika wiszącego na ścianie. Najbardziej lubiłem wyjeżdżać z tatą bryczką w pole. Wszyscy tacie się kłaniali, a ja byłem z tego bardzo dumny. W Miedzianowie mieszkaliśmy krótko, czego mama bardzo żałowała. Spytałem ją kiedyś, dlaczego tak krótko mieszkaliśmy w Miedzianowie? Zamiast dbać o to, by fornale dobrze pracowali, twój ojciec ich oświecał i buntował – odpowiedziała. Przenieśliśmy się do Kalisza, gdzie tata dostał pracę w „Społem.” Miasto zrobiło na mnie wielkie wrażenie swoim ogromem i wysokimi domami. Pewnej niedzieli, gdy po mszy wyszliśmy z kościoła świętego Józefa, mama zaprowadziła mnie na plac, gdzie stał wysoki pomnik, a na nim były wypisane nazwiska żołnierzy, którzy zginęli w wojnie z bolszewikami. Pokazała mi nazwisko mojego stryja, Stefana Chrzanowskiego, który zginął za ojczyznę. Do szkoły poszedłem, gdy skończyłem sześć i pół roku. Od tej chwili tata zaczął traktować mnie zupełnie inaczej, bardziej poważnie. Zabierał mnie do „wujka” Staszka do Sulisławic. Siadałem na ramie roweru i jechaliśmy przez całe miasto, najpierw do Noskowa, gdzie mieszkał brat taty Stasiek, a potem do Sulisławic. U „wujka” Staszka odbywały się zebrania. Mama nie pozwalała mi o nich nikomu mówić. Zbierali się tu różni ludzie, także pani nauczycielka z mojej szkoły. Lubiłem u „wujka” Staszka oglądać różne rzeźby świętych i aniołów. Wujek Staszek tworzył te figury i wstawiał do kościołów. Tata powiedział mi, że dlatego u wujka Staszka można bezpiecznie się spotykać. Wujek Staszek nazywał się Karpała i podobnie jak mój tata był członkiem Stronnictwa Ludowego. Z czasu zamieszkania w Kaliszu wbiła mi się w pamięć samodzielna wyprawa do dziadka do Strzałkowa. Tata powiedział mi wtedy, że będą wybory i mam zawieźć ulotki. Zapakował je do mojego tornistra, a mama zaprowadziła mnie na dworzec autobusowy, kupiła bilet i poprosiła szofera, aby wysadził mnie w Nadzieży, gdzie mieszkała moja babcia Aniela. Ale u babci miałem się nie pokazywać tylko u wujka Kaczmarka. Z Nadzieży, przez łąki zaprowadzono mnie do Strzałkowa do dziadka Grudzińskiego. W nocy dziadek rozlepił ulotki w całej wsi. Widziałem je, gdy wujek Kaziu odwoził mnie rano furmanką „na Nadzież” do autobusu. Gdy wróciłem do domu dowiedziałem się, że tatę zabrali policjanci. Pod wieczór udaliśmy się z mamą do starostwa, gdzie go trzymali. Przedostałem się przez krzaki otaczające budynek i pukałem do okratowanych okien piwnicznych. Jedno otworzyło się i podałem tacie przez kraty jedzenie. Mojego taty policja chyba nie lubiła. Aresztowali go później w Opatówku, gdzie został kierownikiem spółdzielni „Społem”. Tu podobało mi się najbardziej: w sklepie były cukierki, ale mnie smakowała słodka kawa zbożowa w kostkach i ser szwajcarski, który stał na ladzie pod wielkim szklanym kloszem. Na dużym placu były góry węgla, a pod zadaszonym magazynem sztuczne nawozy w papierowych workach; kainit i sól potasową sprzedawano luzem. Był też cement i wapno. I właśnie przez ten cement tatę zamknęła policja. W Szczytnikach budowano pomnik księdza Kordeckiego. Kiedy furmanki przyjechały po cement, tata powiedział, że lepiej wybudować bunkry, bo pomnik Niemcy rozwalą. Trzymali tatę trzy dni. Wrócił do domu zarośnięty i wymęczony. Nie upłynęło zbyt dużo czasu, a tata dostał powołanie do wojska. Żegnając go, płakaliśmy głośno: mama, mój młodszy brat Rysiek i ja. Pamiętam jeszcze ułanów, którzy o świcie podjechali pod dom, w którym mieszkaliśmy, mama wyniosła im lemoniadę ze sklepu, a ja dałem im, mój największy skarb, kawę zbożową w kostkach, którą odłożyłem na czas wojny. W kilka dni po wkroczeniu Niemców opuszczaliśmy Opatówek furmanką przysłaną przez dziadka. Ostatni obraz, jaki zachowałem z miasteczka, to na rynku długa drewniana belka przymocowana do niewysokich słupów, na której wisieli Żydzi.
Mama zasłoniła mi oczy. Pod wieczór przyjechaliśmy do Strzałkowa. Wojna mnie nie oszczędzała. Pojechaliśmy kiedyś z mamą do Kalisza, do lekarza. Kiedy już doktor zakończył badanie, skierowaliśmy się w kierunku placu świętego Józefa, na którym nie było już pomnika bohaterów. Niemcy zburzyli. Ledwo przeszliśmy przez most Niemiec w mundurze uderzył mnie w twarz za to, że mu się nie ukłoniłem i nie zdjąłem przed nim czapki. Potem już, gdy zbliżyliśmy się do placu, zobaczyliśmy rozstawionych w rzędzie żołnierzy w hełmach i z karabinami, mama spróbowała zawrócić, ale jeden z nich przywołał nas skinieniem ręki i kazał stanąć na placu, gdzie było już bardzo dużo ludzi otoczonych przez żołnierzy. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, mama próbowała się dowiedzieć, ale osoby, które pytała też nic nie wiedziały. Po pewnym czasie ludzie z ciszonymi głosami przekazywali sobie wiadomość: prowadzą księdza, prowadzą księdza…
Nic nie mogłem zobaczyć, bo dorośli zasłaniali mi widok. Przecisnąłem się do przodu. Niemieccy żołnierze prowadzili mężczyznę w czarnych spodniach i białej koszuli, miał związane z przodu ręce i białą opaskę na oczach. Żołnierze trzymali go z obu stron, pod pachami. Podprowadzili go do ściany domu, unieśli trochę do góry i zawiesili na dwóch hakach wbitych w mur. Stałem jak sparaliżowany, wpatrując się w człowieka wiszącego na hakach. Ciszę panującą na placu przerwał ostry męski głos. Ciało księdza gwałtownie wstrząsnęło się, nogi podskoczyły w górę w taki sposób, jakby chciał zeskoczyć z huśtawki. W tym samym momencie usłyszałem huk wystrzałów. Mama chwyciła mnie za ramię. Nie czułem nic, tylko mocny uścisk mamy palców na ramieniu. Na murze zobaczyłem człowieka w zakrwawionej koszuli, ze zwieszoną głową. Zabity ksiądz wisiał na ścianie na wprost kościoła garnizonowego. Ludzie szeptem przekazywali sobie wiadomość, że Niemcy znaleźli w kościele ukryte karabiny. Może to się wydać dziwne, ale najwięcej moich chłopięcych wspomnień mam ze Strzałkowa. Przed wojną w domu mojego dziadka, Antoniego Grudzińskiego, często w niedzielę zbierali się chłopi i bez przerwy się naradzali. Przyjeżdżali do dziadka nawet panowie z Warszawy, wtedy spotykali się w sadzie, bo w mieszkaniu się nie mieścili. Pewno z tego powodu ksiądz proboszcz nazwał mojego dziadka i tatę oraz chłopów, „żydowskimi wojtkami”, słyszałem to na własne uszy i widziałem na własne oczy, jak „żydowskie wojtki” utworzyli przed kościołem szpaler i wychodzącego proboszcza „wyświęcali” kaszkietami z głów zdjętymi. Strzałków w tamtych czasach był wsią biedną i ludzie stąd szukali zarobków „na saksach”, podobnie jak mój dziadek i jego dwaj synowie, wyjeżdżali do Niemiec i Francji „na roboty.” Dziadek opuszczał wieś wczesną wiosną, wracał późną jesienią. Pamiętam, że przywoził mi z Francji bardzo grubą i twardą czekoladę, która smakowała nadzwyczajnie. Nigdy później nie jadłem tak dobrej czekolady. Najmłodsza córka dziadka, nazywana w rodzinie „wyskrobkiem”, a moja ukochana ciocia Julcia, żartowała: „tata wracał z Francji, dokupił morgę ziemi, naprawił płot, zrobił nowe dziecko i już go nie było”. Dziadek cieszył się we wsi uznaniem, w jesienne i zimowe wieczory w największej izbie kobiety i dziewczyny darły pierze, a mężczyźni politykowali. Opowiadał wtedy jak za młodu służył w carskiej armii na Syberii i jak w Irkucku pomagał uciekać więźniom i zesłańcom. Ale najchętniej mówił o tym, jak żyją rolnicy we Francji. Znacznie później dowiedziałem się, że w Strzałkowie było dużo ludowców, członków Stronnictwa Ludowego, którym przewodził mój ojciec. Obok kościoła stała czteroklasowa szkoła. Mała drewniana chata, kryta słomą. Zacząłem do niej chodzić w czasie wojny na prywatne lekcje. Naukę przerwałem dopiero wtedy, gdy Niemcy wywieźli ze wsi nauczycielkę, panią Wojciechowską. Na strychu naszego domu znalazłem wielki drewniany kufer pełen książek. Prawie wszystkie przeczytałem, choć nie wszystkie rozumiałem. Wśród książek znalazłem dwie bardzo grube. Były to oprawione roczniki czasopisma „Polska Wolność.” Zafascynował mnie wiersz pisany dziwnymi literami – jak się później dowiedziałem – cyrylicą i przetłumaczony na język polski. Przez wiele dni rozszyfrowywałem rosyjskie litery. I w ten sposób nauczyłem się rosyjskiego alfabetu. Był to wiersz o Bajkale „Sławnoje morie swiaszczennyj Bajkał…” Nie wiedziałem, że jest to pieśń. Zaśpiewali mi ją rosyjscy żołnierze, z którymi w kwietniu 1945 roku leżałem w Kaliszu w szpitalu, po tym, gdy mi zapalnik od pocisku armatniego wybuchł w ręce. Nie przypuszczałem w tedy, że gdy dorosnę, będę ją śpiewał z Rosjanami nad Bajkałem właśnie, pijąc wódkę pod omula. Ze Strzałkowa pamiętam wilijarzy. Młodzi mężczyźni już pod koniec listopada zbierali się kolejno w różnych domach i ćwiczyli śpiew kolęd. W wigilię Bożego Narodzenia przebierali się na biało: białe kalesony i białe koszule, na głowy zakładali wysokie białe czapy, kształtem przypominające czapki ułańskie, przybrane bombkami i ozdobami podobnymi do tych na choinkach, na twarze zakładali maski. Każdy wilijarz miał w ręku pleciony z lnianych woskowanych nici kańczug zakończony rozczesaną konopną końcówką. Gdy wychodzili na wiejską drogę, strzelali z tych batów, a echo w mroźny wigilijny wieczór niosło się po wsi. Przed wejściem do domu zakładali groźne maski. Pierwszą kolędę śpiewali w maskach. Potem pytali, czy są w domu niegrzeczne dzieci? I był to dla chłopców w moim wieku moment najważniejszy. Jeśli rodzice wskazaliby niegrzecznego dzieciaka, dostałby baty. Grzeczną dzieciarnię nagradzali cukierkami. A wilijarzy po odśpiewaniu kilku kolęd gospodyni częstowała kiełbasą, ciastem i różnymi świątecznymi przysmakami, a gospodarz nalewał każdemu po kielichu. Zdarzało się i tak, że gdy docierali na krzyżówki Strzałkowa, z trudem śpiewali, a i kroki ich stawały się mniej sprężyste. W Strzałkowie mieszkali różni rolnicy. Ci, których interesowały nowinki, przychodzili do dziadka i mojego taty, ale wielu trzymało z księdzem. I ci omijali nasz dom z daleka. Dziadek nazywał ich „przydupasami” i oni przeważnie nie chcieli na swoich polach siać nawozów sztucznych. Mój tata i dziadek pewnej wiosennej nocy rozsiali na ich oziminach nawozy w kształcie krzyża. Jak tylko żyto podrosło, krzyże wyróżniały się wysokością i ciemniejszą zielenią. A przed żniwami widać było wyraźnie, że kłosy są dorodniejsze, dłuższe i grubsze. Biegaliśmy z chłopakami i oglądaliśmy zagony z krzyżami. Dziadek mówił, że to „ani chybi cud.” Mój dziadek Antoni Grudziński nigdy w życiu nie przekroczył progów szkoły. Był samoukiem. Słynął z prawości charakteru i mądrości, toteż w naszym domu, wieczorami zbierali się chłopi i po swojemu dyskutowali. Nie podobało się to proboszczowi. Bo część chłopów, można powiedzieć zwolenników dziadka, w niedzielę nie wchodziła do kościoła tylko stała na zewnątrz. Pamiętam, że dziadek przyjaźnił się z Cyganami, którzy rozbijając obóz zawsze do niego przychodzili. A i z Cygankami lubił porozmawiać. Opowiadał im o tym, co się zdarzyło we wsi i u sąsiadów, a one potem wróżyły i w tych wróżbach była sama prawda. Nasza sąsiadka Napadłkowa wygarnęła dziadkowi, że opowiada „Cyganichom” o jej prywatnych sprawach. Dziadek słuchał pretensji spokojnie, a kiedy sąsiadka skończyła zapytał: a czy słyszałaś, Marysiu, żeby komu w naszej wsi zginęła choćby jedna kura? Pamiętam też Muchina, Żyda, który od czasu do czasu jeździł po wsi furmanką ciągnioną przez bardzo chudego konia i skupował stare garnki i szmaty, skórki królików i zajęcy. Zawsze dziadek go zapraszał. Siadali przy stole w kuchni, dziadek wyjmował z kredensu flaszeczkę „okowity” i wypijali z Muchinem po kieliszku. W kuchni, dlatego, że babcia nie pozwalała dziadkowi zaprosić Muchina do pokoju, bo jak twierdziła Żydzi zabili Pana Jezusa. Na początku wojny ukrywali się u dziadka różni ludzie. Najczęściej przebywał u nas znany, przedwojenny działacz ludowy, kolega mojego ojca. Nazywał się Paweł Łuczak. Tak się opiekował moją mamą, że urodziła mi się śliczna siostrzyczka Marysia. A tata nie dawał znaku życia. Nie wiedzieliśmy, czy żyje? Daty nie pamiętam, ale chyba w połowie 1940 roku otrzymaliśmy z Lizbony przesyłkę z Czerwonego Krzyża. Paczkę kawy i dwie czekolady. I to był znak, że tata żyje. Ale zdarzeń już cofnąć nie było można. Strzałków to wieś leżąca z dala od głównych traktów. To też i żandarmi z rzadka tu zaglądali, ale jak tylko pojawiali się na krzyżówkach wiedzieliśmy o tym natychmiast. Ukochany pies dziadka wychodził wtedy z budy i bez względu na porę dnia i nocy zaczynał wyć z takim przejęciem, że obcy, jeśli akurat u nas przebywali uciekali w pola, a babcia z mamą chowały mięso i zakazane produkty. Pewnej jesieni przed wieczorem Burek zaczął wyć przeraźliwie, a właśnie wtedy dziadek z wujkami ćwiartowali świniaka. Budynek, w którym znajdowała się obora i stajnia, rozdzielało pomieszczenie nazywane „sklepem”, w którym przechowywano ziemniaki, stała tam też wielka beczka do kiszenia kapusty w główkach (dziś w Polsce już takiej kapusty nikt nie kisi, można podobną w smaku kupić u Turków w Bernie). Ziemniaki przechowywane w sklepie sięgały prawie pod sufit. Dziadek kazał mi się wdrapać na sam szczyt ziemniaczanej piramidy, świniaka położył na ziemi, a ja zasypałem go pyrkami, zjeżdżając w dół na pupie. Pies uratował nas przed katastrofą. Burek był niewysokim kudłatym psem maści szaro-srebrnej, wielkie brwi zasłaniały mu całkowicie oczy. Ciotki usiłowały mu je obciąć, ale dziadek kategorycznie zabronił. Był to pies bardzo mądry. Jesienią, gdy za stodołą posiano żyto, spuszczałem go z łańcucha, wyprowadzałem na pole, aby kury pogonił. Burek kur nie zagryzał, ale tym od sąsiadów wyrywał zawsze pióra, swoje tylko płoszył. Wszyscy się przekonaliśmy, że z naszymi kurami żył w zgodzie, a może nawet kolegował się z nimi. Babcia ciągle narzekała, że zbieramy za mało jajek. Według jej obliczeń ktoś jajka musiał podkradać. Początkowo podejrzenie padło na dziadka, który rzekomo podbierał jajka dla koni. Aż tu pewnego dnia, gdy zamierzałem włożyć do budy Burka świeżą słomę, znalazłem w jego budzie trzydzieści dwa jajka! O tym odkryciu mówiono w rodzinie przez wiele dni. Po tym odkryciu obserwowałem psa i kury. Te kokoszki, które znosiły jajka, przychodziły przed budę i cichutko śpiewnie popiskiwały, wtedy pies wychodził z leża, do którego wprowadzała się nioska. Największą rewelacją było to, że ani jedno jajko nie zostało stłuczone. Niemcy, gdy im domroziło w Rosji, zaczęli jeździć po wsiach i zabierać kożuchy. Dziadek kożuchy schował w budzie psa. Burek wszedł do tej budy i siedział tam cichutko jak trusia, tak długo aż żandarmi odjechali. Nie mogliśmy się nadziwić jego zachowaniu. Gdy dziadka i babcię wywieźli Niemcy na roboty do „rejchu”, w 1942 roku, pies posmutniał, choć znał wujka Józefa równie dobrze jak dziadka. Kiedy po zakończeniu wojny dziadkowie powrócili do domu, widziałem na własne oczy jak pies się z dziadkiem witał. Moja córka, Ewa, gdy jej o tym opowiadam nie chce mi wierzyć, że dziadek i pies płakali. Burek skomlał, kładł się przed dziadkiem na grzbiecie, lizał mu ręce i całował go po policzkach gdy dziadek przyklęknął. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale ja to powitanie widzę jeszcze dziś. Dziadków w Niemczech wyzwolili Amerykanie. Babcia opowiadała, że dziadek zatrudnił się w amerykańskim wojsku w koszarach, gdzie dobrze zarabiał. Nie myszkował po niemieckich mieszkaniach, niczego nie ukradł. Oszczędzał zarobione pieniądze, za które kupił dla każdego w rodzinie jakiś upominek. Wracali do Polski pociągiem, przez Pragę czeską, gdzie mieli przesiadkę. I tu wydarzyło się coś, co zupełnie odmieniło mojego dziadka. Wracali do Strzałkowa z czterema walizkami. Na dworcu w Pradze krasnoarmiejcy ukradli im dwie walizki. I to dziadkiem mocno wstrząsnęło. W pierwszą niedzielę po powrocie poszedł do kościoła i długo klęcząc żarliwie się modlił, był to znak, że pogodził się z księdzem, choć proboszcz był już w Strzałkowie inny. Gdy cała wieś zaatakowała sługę Bożego za wycięcie drzew na cmentarzu, dziadek księdza bronił. Nigdy już nie opowiadał o swoim pobycie na Syberii. O Rosjanach nie wyrażał się dobrze. A gdy na wystawie rolniczej w Kaliszu, będąc już studentem, kupiłem radzieckiego szampana, a wujek Józef tak niefortunnie otworzył butelkę, że cała zawartość wyleciała w powietrze, dziadek skwitował to stwierdzeniem, że „wszystko, co ruskie, to oszukane.” W Ciemniku, na Ziemiach Zachodnich, gdzie mieszkała moja ciocia Irka, w PGR pracowały dwa radzieckie kombajny. Uprosiłem dziadka, aby poszedł ze mną na pole i obejrzał te cuda socjalistycznej techniki. Dał się nakłonić. Porozmawiał z kombajnistami, popytał, a na zakończenie powiedział, że przed wojną na polach Francji pracowały już lepsze kombajny. Miał wtedy rację, ale ona do mnie nie docierała, bo ja wierzyłem poecie, że „…ojczyzna, której żaden knut już swoim świstem nie ocieni, to Stalin”. W styczniu 1945 roku panowały w Strzałkowie srogie mrozy. Mieszkaliśmy z mamą, która była w stanie błogosławionym i nie mogła ciężko pracować, więc Niemcy odesłali ją z Reichu do domu, u ciotki Darulki, za wsią. Wieczorami wychodziliśmy przed dom i obserwowaliśmy łunę na wschodnim krańcu nieba. Nocami słyszeliśmy od strony Małgowa i Nadzieży dudnienie ziemi. Paweł Łuczak mówił, że to Niemcy uciekają. Miał rację. Po kilku dniach o świcie od strony Małgowa wjechały do wsi rosyjskie czołgi. Minęły nasz dom i zatrzymały się dopiero na krzyżówkach. Pobiegłem tam co sił w nogach. Cały Strzałków wyszedł na powitanie na drogę. Rosyjscy żołnierze pytali „Kuda giermańcy?” Odpowiadaliśmy: na Madalinie. Madalin był wsią zamieszkałą jeszcze przed wojną przez kolonistów niemieckich. Pamiętam jak w sierpniu przed wybuchem wojny, gdy paśliśmy krowy na pastwiskach pod „Kapitanką,” rozpalali ogniska na łąkach. Pewno w ten sposób dawali swoim znaki. Teraz rosyjscy żołnierze wsadzili kilku chłopaków na ciężarówkę i pojechaliśmy „na Madalin.” Przed nami jechały dwa czołgi, a za nami dwie ciężarówki i dwa czołgi. Kiedy dojechaliśmy do Madalina, pojazdy zatrzymały się. Lufa pierwszego czołgu podniosła się w górę i wystrzeliła. Wtedy żołnierze pozeskakiwali z samochodów i weszli do wsi. Przeszukiwali domy, sprawdzali szafy, zrzucali pierzyny z łóżek, zaglądali do schowków. Żołnierzy niemieckich nie znaleźli. Dopiero, gdy zaczęli sprawdzać obory i stodoły, ukazali się niemieccy żołnierze. Wychodzili z rękami podniesionymi do góry albo założonymi na głowie. Rosjanie ustawiali ich w rzędzie wzdłuż drogi. Niemcy musieli zdjąć płaszcze i bluzy. Niektórzy mieli w kieszeniach płaszczy ukryte pistolety. Rosjanie przeszukiwali skrupulatnie szynele. Pistolety i portfele wyrzucali na śnieg. Każdego Niemca oficer rosyjski pytał: był pod Stalingradom? Żołnierze niemieccy zaprzeczali ruchem głowy. Jeden Niemiec zapytany milczał. Rosjanin głośniej powtórzył: był pod Stalingradom? Niemiec patrzył przed siebie, a w jego twarzy nie drgnął nawet żaden mięsień. Rosjanin zerwał z niego bluzę, poddarł do góry rękaw koszuli, obejrzał rękę, chwycił Niemca za szyję, wyprowadził na środek drogi, kopnięciem w kostkę podciął mu nogi, Niemiec padł na śnieg. Rosjanin obrócił się w kierunku czołgu, machnął ręką i czołg ruszył. Wjechał na leżącego człowieka, zatrzymał się, poruszył się w lewo, poruszył się w prawo i pojechał do przodu. Kawałki zmiażdżonego ciała drżały na białym śniegu. Nie wytrzymałem tego widoku, podbiegłem do stojącego drzewa i zwymiotowałem. Po powrocie do domu dostałem gorączki i mama położyła mnie w łóżku. Przez dwa dni nic nie jadłem. Tymczasem we wsi działy się rzeczy nadzwyczajne. Paweł Łuczak z wujkiem Kaziem założyli milicję, a posterunek mieścił się u Gryla, w domu na krzyżówkach. Pobiegłem tam, bo chciałem zobaczyć, co się dzieje. Trafiłem na moment wymierzania sprawiedliwości. Milicjanci z biało-czerwonymi opaskami na rękawach bili po pupie wierzbowymi prętami Budę, starszą kobietę, która podobno donosiła żandarmom. Brali w tym wymierzaniu sprawiedliwości dwaj jej synowie. Zrobiło mi się żal tej kobiety, ale pocieszałem się, że specjalnie nie ucierpiała, bo miała na sobie kilka spódnic, choć wrzeszczała okropnie,. W czasie, gdy mnie mama trzymała w łóżku czołgi opuściły wieś, a na ich miejsce ściągnęło wojsko zupełnie inne. Przyjechali wozami zaprzęgniętymi w konie, kilka dziwnych pojazdów ciągnęło armaty i kuchnie polowe. W domach potworzono kwatery dla żołnierzy. Do izb gościnnych żołnierze nanieśli słomy, na której spali. Gospodynie nie narzekały, bo wszyscy cieszyli się, że Ruscy przepędzili znienawidzonych Szwabów. Co bogatsi gospodarze zabijali świnie i gościli wyzwolicieli. Żołnierze przynosili w bańkach spirytus dolewali wody „pa pałam” i pili razem z mieszkańcami wsi. U ciotki Darulki taż kwaterowało kilku żołnierzy. Przynieśli w kance na mleko spirytus, który mama zmieszała z sokiem wiśniowym. Kiedy już wszyscy dobrze się bawili nabrałem z kanki do garnuszka trochę płynu i usiłowałem spróbować jak ten napój smakuje? Po pierwszym łyku wybiegłem z krzykiem na dwór i padłem na śnieg. Spaliłem sobie spirytusem przełyk. Było to moje pierwsze w życiu spotkanie z alkoholem. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego dorośli piją to świństwo. Ciotka Darulka, która nie miała dzieci – w czasie kolacji – zaopiekowała się przystojnym, najmłodszym żołnierzem i obdarzała go nieskrywanym matczynym uczuciem, głaskała go po jasnych włosach, a od czasu do czasu całowała w policzek. Żołnierz pokazywał ciotce zdjęcia swojej mamy i sióstr, które teraz nad Wołgą z pewnością o nim myślą. Pito zdrowie rosyjskich żołnierzy i Polaków, a krasnoarmiejcy zapewniali, że już niedługo dobiją „Giermancow w Berlinie”. Na czułość ciotki okazywaną żołnierzowi nie zwracano uwagi, nikogo też ona nie dziwiła. Dopiero rano ciotka, po wyjściu z komórki, oświadczyła, że w całym długim życiu żaden chłop nie wygodził jej tak jak Sasza! Wojsko, które przyszło do wsi poprzedniego ranka opuszczało gościnne chałupy i ruszało „na zapad.” Nie mijało wiele czasu, a do wsi przybywały nowe oddziały. To też gospodynie nie usuwały słomy z izb gościnnych, bo wiedziały, że nadejdą nowi żołnierze. Dla nas chłopaków zmiany żołnierzy były wielkim wydarzeniem. Wieczorem byliśmy u Słopiniów, gdzie w dwóch izbach kwaterowli żołnierze. Poszliśmy tam, bo słychać było harmoszkę i śpiewy. Zbliżał się wieczór i w jednej izbie sołdaty poszli już spać, w drugiej kończyły się przyśpiewki. W tym momencie wpadła do domu Maryśka Słopiniowa z okrzykiem, że za stodołami ciągną Niemcy. Rosjanie nie założyli nawet mundurów, ledwo na bose nogi wciągnęli „sapogi” chwycili pepesze i pobiegli w kierunku stodół. Rozległy się strzały. Nie upłynęło zbyt wiele czasy, gdy zobaczyliśmy prowadzonych niemieckich żołnierzy. Nie mieli broni ani pasów. Szli ze spuszczonymi głowami… W śniegu znajdowaliśmy karabiny i pistolety. Miałem piękny czarny pistolet i prawdziwy karabin. Znalazłem też nieszczęsny zapalnik. Z pistoletu nie strzelałem, bo był za ciężki, ale z karabinu oddałem kilka strzałów. Dom ciotki Darulki był ostatnim we wsi, za nim rozciągały się zasypane śniegiem pola. Po polach kicały zające, opierałem więc o płot ciężki karabin i strzelałem do szaraków. Nie trafiłem ani jednego, ale widok rozsypującego się śniegu sprawiał mi radość. Zabawa nie trwała zbyt długo, bo wujek Kaziu, którego Paweł Łuczak przed wyjazdem do Kalisza mianował komendantem milicji odebrał mi karabin i pistolet i surowo zabronił przynoszenia broni do domu. – Jak znajdziesz – powiedział – przynieś na posterunek. Przez wstąpienie do milicji wujek Kaziu narobił sobie biedy. Była już pełna wiosna, a na Koloni odbywało się wesele, na które komendanta zaproszono. I jak to na weselu, kiedy chłopy sobie bimbru popili doszło do bijatyki. Chciano właśnie pobić jakiegoś obcego młodzieńca, ale Kaziu założył biało-czerwoną opaskę i bójki zabronił. Nie upłynęło od tego wydarzenia więcej niż miesiąc, gdy „partyzanci” nazywani bandytami schwytali wujka Kazia, postawili pod krzyżem, jako milicjanta zamierzali go rozstrzelać. Do wykonania wyroku nie doszło, albowiem wśród „partyzantów” znajdował się ów młodzieniec, którego na weselu wujek Kaziu nie pozwolił pobić. Podszedł do komendanta, który zamierzał wydać rozkaz i mu o tym opowiedział. W ten sposób wujek ocalił życie. Ale po kilku dniach został aresztowany przez UB za współpracę z bandami. Bo skoro go „bandziory” nie rozstrzelali, to musiał być jednym z nich. Wujek posiedział kilka miesięcy, jak mawiał, nie za swoje grzechy. Po wypadku z zapalnikiem nie wróciłem już do Strzałkowa. Mama przeniosła się do Kalisza, bo Paweł Łuczak objął jakieś ważne stanowisko w Poznaniu. Nie pracował tam zbyt długo, bo pokłócił się z komendantem Armii Radzieckiej. W Kaliszu kończyłem szkołę podstawową, którą wspominam bez sentymentu, albowiem byłem tam prześladowany przez harcerzy, a to z tego powodu, iż nie chodziłem na religię. Najpierw miałem przeprawę z zakonnicą, która nauczała religii. Przed całą klasą poddała mnie krytyce, jako zwyrodnialca. – W Liskowie, przed wojną – mówiła – uczyłam twoją matkę i ojca, porządnych ludzi, a ty chyba jesteś opanowany przez szatana. – Źle pani uczyła, bo mój tata przestał wierzyć – wykrzyczałem. Potem miałem ciągłe bójki z harcerzami, którzy bili mnie przy każdej okazji. Mimo że mieli nade mną liczebną przewagę nie dawałem się, dlatego często wracałem do domu poobijany i posiniaczony. W liceum już mnie nikt nie prześladował, ale nauki w Kaliszu pobierałem krótko. Ojciec, który przebywał w Anglii postanowił, że pojadę do stryja, kierownika szkoły w Czernicach, koło Wielunia. Mój stryj Franciszek człowiek wielkiej zacności, delikatnie mówiąc „przekonał” mnie, że powinienem uczyć się religii. Zapewniał, że ksiądz Łukaszewski jest uosobieniem dobroci i miłości, a wiedza u niego zdobyta przyda mi się w życiu. – Podobnie jak twój ojciec w Boga nie wierzę, ale w niedzielę chodzę do kościoła, bo jak można postąpić inaczej, gdy w koło morze katolików? Czy sądzisz, że ci dobrzy, ale nieoświeceni ludzie tolerowaliby nauczyciela, który nie chodzi do kościoła? Zacząłem więc uczęszczać na lekcje religii, a ksiądz Łukaszewski traktował mnie życzliwie. Gdy na niedzielę nie wracałem do Czernic w parach szedłem z internatem do kościoła. Aż tu pewnego razu zadałem księdzu pytanie o niepokalane poczęcie. Nie dyktowała mi tego pytania chłopięca złośliwość, ale z pewnością moja tępota i wiejska obserwacja życia ludzi i zwierząt. Zapytałem pasterza czy może przytoczyć jeszcze choćby jeden przykład niepokalanego poczęcia w historii? Ksiądz Łukaszewski zdenerwował się pytaniem, a gdy to zauważyłem nie wiem, dlaczego powiedziałem : słyszałem, że anioł pański zmajstrował Marii pannie i zegnał na Ducha Świętego. Ksiądz Łukaszewski, człowiek łagodny i dobry tak się zdenerwował, że wyrzucił mnie za drzwi. W Wieluniu, wzorując się na tacie, wstąpiłem do Związku Młodzieży Wiejskiej R.P. „Wici”, Uwiódł mnie hymn organizacji: „ Do niebieskich pował od gród czarnej ziemi…” Niebieskie powały z kościoła w Strzałkowie tkwiły chyba w mojej podświadomości. Dzięki „Wici” wyjechałem na kilka dni do Warszawy, gdzie odbyło się seminarium. Zapamiętałem ówczesny Nowy Świat, który wyglądał jak wielkie rumowisko i szło się nim wąską ścieżką wydeptaną w gruzach. W liceum ciągle popadałem w jakieś konflikty. Mieszkałem w internacie. Wspólną stołówkę dla dziewcząt i chłopców prowadziły zakonnice, co było pewną atrakcją, mogliśmy bowiem trzy razy dziennie w czasie posiłków spotkać koleżanki, w których się podkochiwaliśmy. Zdarzyło się na pewnej kolacji, że w zupie znaleźliśmy białe robaczki. Na znak protestu zaczęliśmy stukać łyżkami o talerze. Zakonnice nie zdołały przywołać nas do porządku. Powiadomiły więc dyrektora liceum mieszkającego w budynku szkoły po drugiej stronie ulicy. Pan dyrektor, Wojciech Rzutkowski, człowiek surowy i wymagający pojawił się w piwnicznej stołówce. Poinformował nas głosem nie znoszącym sprzeciwu, co młodzież szkolna jadała w Sparcie, a swoje wystąpienie zakończył stwierdzeniem, że on spożywa te same, co my posiłki i zganił nas za to, że przerwaliśmy mu kolację. Obiecał, że żadne tego rodzaju wyskoki nie będą w przyszłości tolerowane. Pan dyrektor rzeczywiście jadał posiłki przygotowywane przez zakonnice. Codziennie z ulicy Szkolnej na Śląską nosił mu je w wiklinowym koszyczku przykrytym białą, wykrochmaloną serwetką Jasiek, uczeń, który mieszkał razem z dyrektorem. Wiedzieliśmy o nim tyle, że jest sierotą i pochodzi z Warszawy. Ryśka Hałaczkiewicza i mnie podkusił, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, jakiś diabeł, bo następnego dnia uciekliśmy z lekcji, zaczailiśmy się na podwórku i sprawdziliśmy, co Jasiek niesie na obiad panu dyrektorowi. Przekonaliśmy się, że dyrektor jada dania przygotowywane w tej samej kuchni, ale nie takie same jak my uczniowie, o czym zapewnił nas poprzedniego wieczoru. No i wybuchła niesamowita awantura. Następnego dnia dyrektor wyrzucił nas z internatu. Znaleźliśmy się „na bruku.” Rodzice Ryśka przyszli nam z pomocą i zamieszkaliśmy na stancji. Do internatu wróciliśmy dopiero w następnym roku szkolnym, gdy dyrektorem liceum został pan Aleksander Wiankowski, człowiek, który rozumiał młodzież, nauczyciel o lewicowych poglądach. Znała go osobiście moja sympatia Renia Krzysztofińska, od niej właśnie dowiedziałem się, że nowy pan dyrektor jest prawdziwym komunistą, bo już przed wojną tak go nazywano w środowisku nauczycielskim. Nie podważałem tej informacji albowiem Renia jeszcze przed wojną niosła welon za wybranką dyrektora w czasie ślubu w kościele, miała więc wiadomości z pierwszej ręki. Komunista w tamtych czasach nie był jeszcze komuchem.. Miałem niebawem poznać go osobiście. Bo oto pewnego późnego popołudnia, już po zakończeniu lekcji, gdy szkoła kompletnie opustoszała do sali internatu gdzie odrabialiśmy lekcje wkroczył, w pełnym majestacie, pan woźny i obwieścił, że „uczeń Chrzanowski ma się natychmiast stawić u pana dyrektora”. Ugięły się pode mną nogi. Szedłem za panem Choczajem z duszą na ramieniu i gorączkowo usiłowałem przypomnieć sobie co ja takiego znowu zrobiłem? Dyrektor Aleksander Wiankowski w niczym nie przypominał swojego poprzednika, nie raczył uczniów łacińskimi maksymami (per aspera ad astra) nie poruszał się z wyraźnie wystudiowanym dostojeństwem, zachowywał się normalnie. Wskazał mi krzesło i natychmiast zapytał jak się czuję w internacie? I dlaczego mój ojciec nie wraca z Anglii? Odpowiedziałem, że był na wojnie, w bitwie pod Calais ciężko ranny, nie ma jednego oka, a w czaszce wstawili mu kawałek srebrnej płytki. Dyrektor słuchając mojej odpowiedzi wyciągnął z teczki kartkę papieru, a gdy skończyłem mówić podał mi ją i zapytał czy osobiście napisałem swój życiorys. Potwierdziłem, że osobiście i własnoręcznie. Wtedy zapytał czy wiem kiedy ojciec służył w Korpusie Ochrony Pogranicza? Odpowiedziałem, że przed moim urodzeniem. Czy zgadzasz się ze mną, że nie był jeszcze wtedy twoim ojcem? Zgodziłem się. Dlaczego zatem napisałeś, że służył w KOP twój ojciec? Bo jestem dumny, że mój tata bronił granic naszej ojczyzny – wyrecytowałem. Dyrektor uśmiechnął się do mnie życzliwie i opowiedział, że KOP spełniał różne funkcje, które teraz w nowym ustroju są negatywnie oceniane. Wysłuchałem krótkiego wykładu historii Polski. Po czym dyrektor poprosił mnie abym więcej w żadnym życiorysie nie pisał o KOP-ie, bo mi to może zaszkodzić. Ten życiorys zniszczymy, napisz nowy i jutro przynieść mi go na dużej przerwie. Wstałem z krzesła. Dyrektor Wiankowski podał mi rękę i powiedział: nie chwal się tym synu przed nikim. Udzielał mi życiowych rad jeszcze wielokrotnie, podsuwał książki do czytania, a kiedy wybrano mnie na przewodniczącego zarządu szkolnego ZMP złożył gratulacje i odniosłem wrażenie, że był wyraźnie zadowolony. To on zachęcił mnie do prowadzenia kursu dla osób, które nie umiały pisać i czytać. Wzbraniałem się, wszak sam nie wiele wiedziałem, ale dyrektor nie ustępował. Przez siedem miesięcy w świetlicy ZMP, trzy razy w tygodniu stawałem przed czternastoma „uczniami” dorosłymi ludźmi i pomagałem im opanować alfabet. Trzy osoby zrezygnowały, wyjechały na Ziemie Odzyskane, do Stargardu Szczecińskiego gdzie znalazły pracę! Jedenastu moich „uczniów” dotrwało do końca nauki i otrzymało świadectwa ukończenia kursu. Do dziś pamiętam ich radość. Cieszyłem się wraz z nimi. Dyrektor Wiankowski szybko awansował i przeprowadził się do Łodzi, gdzie go kilka razy odwiedziłem, bo w tym mieście z racji pełnienia różnych funkcji w ZMP bywałem dość często. Na moim świdectwie maturalnym widniał dopisek, że jestem „przodownikiem nauki i pracy społecznej”. Otwierało mi to drzwi każdej uczelni w Polsce bez egzaminu. Miałem szczęście. Ten dopisek sprawił, że musieli przyjąć mnie na Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego, mimo że mój ojciec przebywał w Anglii. Nie udało mi się wyjechać na studia do Moskwy, choć się o to starałem. Z mojego rocznika na studia do ZSRR zakwalifikowano w ministerstwie tylko Ireneusza Kustrzebę, jedynego z całej szkoły. Ukończył w Moskwie wydział filozofii. W Polsce ukazała się jego książka pt. „znak i znaczenie w psychologii behawiorystycznej” wydana przez Państwowe Wydawnictwo Naukowe w 1971 roku. Cała „wieluńska paczka” przyjęła ten fakt z radością. Oto jeden z nas uzyskał tytuł doktora i w dodatku filozofii. Piszę o tym, bo zdarzyło się, że Irek zeznawał w sądzie w Olsztynie jako świadek. Zapytany przez sąd o zawód odpowiedział: filozof. Na to wysoki sąd: proszę sobie z sądu nie żartować. Łora Kim, żona Irka, też filozofka tak opisała ukazanie się wspomnianej książki: „Byłabym zapomniała dodać o najważniejszym: ukazanie się pracy dr Kustrzeby spowodowało wiele zamętu w jego sytuacji i duszy, albowiem postawiło go przed hamletowskim „być albo nie być”… docentem. Przyjęcie tej nominacji wiąże się dla niego, jak zdołałam ustalić z przyjęciem dodatkowych funkcji, co znając pracowitość etc Doktora nie jest sprawą bez znaczenia. Ja co prawda nawołuję go, aby nie rozstrzygał spraw nierozstrzygalnych lecz usiadł do napisania następnej książki i zarazem habilitacji, ale jak wiecie wszystkie dobre rady spotyka ten los, że nikt ich nie chce realizować”. Doktorat Kustrzeby oblewaliśmy we Wrocławiu przez kilka dni radzieckim szampanem (i nie tylko), kilkanaście zakurzonych butelek tego trunku kupiłem w jakiejś wsi, w gminnej spółdzielni „Samopomoc Chłopska” pod Wrocławiem. Można powiedzieć, że w taki zwyczajny sposób żegnaliśmy beztroską młodość wkraczając w dorosłe życie. Ireneusz Kustrzeba, syn biednego chłopa spod Wielunia, Jan Szewczyk z Krzyworzeki, Józef Reszka z Wielunia, Mirosław Chrzanowski ze Strzałkowa i tysiące młodych, którym Polska Ludowa umożliwiła awans społeczny, nieosiągalny w warunkach II Rzeczypospolitej. Wybraliśmy socjalizm, nikt nas do tego nie zmuszał. Wtedy, zaraz po wojnie ten ustrój otwierał przed nami drzwi awansu. Kierowaliśmy się nie cynicznym wyrachowaniem, a romantycznym dążeniem do zmiany świata i Polski. O gorszących wypaczeniach tamtych czasów dowiadywaliśmy się stopniowo. Nie przechodziliśmy obok tych faktów obojętnie. Październik 1956 roku stał się dla nas nadzieją. Wierzyliśmy, że socjalizm może mieć ludzkie oblicze. Wierzyliśmy do końca. A kiedy zrozumieliśmy, że nasz socjalizm nie został przez społeczeństwo zaakceptowany, nie uciekliśmy z pokładu . . . Kapitalizm, który zafundowała nam „Solidarność” też nie stał się rajem, przynajmniej dla większości „zwykłych ludzi” w Polsce. W przeciwieństwie do grabarzy socjalizmu nie potępiam w czambuł „wolnego rynku”. Obok wad ma kapitalizm, nawet ten polski siermiężny, swoje zalety. Socjalizm też nie składał się z samych wad, co nam współcześni ideologowie usiłują wmówić. Kapitalizm może na swoje konto zapisać ogromny postęp cywilizacyjny. Ale podstawowych spraw człowieka nie rozwiązał. Stąd moja nadzieja, że musi powstać na ziemi taki ustrój, który sprawi, że każdy człowiek będzie żył po ludzku. Nazwa tego ustroju jest bez znaczenia. To by było wszystko, co pragnę przekazać moim wnukom. Dodam na zakończenie jeszcze tylko to, że byłem pierwszy w rodzinie i pierwszy w rodzinnej wsi, który ukończył wyższą uczelnię. Mojej córce Ewie, absolwentce Uniwersytetu Warszawskiego, realny socjalizm już się nie podobał. Panta rhei – mawiał– Heraklit.