W Paryżu władze INA długo debatowały nad stworzeniem pool’u (wspólnego zespołu i funduszy) dla obsługi mistrzostw świata w piłce nożnej, które miały się odbyć w Argentynie. Po pokazie Polskiej Kroniki Filmowej poświęconej Olimpiadzie w Montrealu zamiast decyzji rodziły się same wątpliwości, dotyczące kosztów, a przede wszystkim sposobu pokazywania mistrzostw. Kroniki, nawet zachodnie, nie mogły się mierzyć z telewizją, ani pod względem zasobów finansowych, a tym bardziej pod względem szybkości przekazu. W czasie pobytu w Polsce Colin-Revala, sekretarza generalnego INA dałem mu się namówić do stworzenia polskiego pool’u. Zaraz po ogłoszeniu przez INA naszej propozycji zgłosiło się osiem kronik filmowych, gotowych zakupić nasz barwny materiał filmowy. Na liście chętnych, ku mojemu zaskoczeniu, znalazła się kronika filmowa z Bombaju reflektująca na materiał czarnobiały. Nie oferowaliśmy relacji z mistrzostw, zamierzaliśmy bowiem filmować te zdarzenia, których żadna telewizja nie pokazywała, mecze miały być tylko łącznikiem w ukazywaniu otoczki Mundialu. Udział ośmiu kronik w finansowaniu pobytu ekipy PKF w Argentynie zwracał nie tylko koszty, ale dawał nawet pewien zysk. Po uzyskaniu zgody władz krajowych na wyjazd do Buenos Aires przystąpiliśmy z Ryszardem Golcem i Januszem Kreczmańskim do przygotowań. Wytwórnia Filmów Dokumentalnych wpłaciła kaucję na akredytację i zaczęło się oczekiwanie. Kiedy nadeszła wiadomość, że ją nam przyznano, udałem się do prezesa PZPN, pana Edwarda Sznajdra, którego znałem jeszcze z czasów, gdy szefował Ministerstwu Handlu Wewnętrznego. Na marginesie wspomnę, że pomógł mi wówczas odzyskać przydział na mieszkanie cofnięty przez premiera Piotra Jaroszewicza. Z własnej nie pszymuszonej woli zadzwonił do szefa Urzędu Rady Ministrów, Janusza Wieczorka, i wytłumaczył mu, że dzięki mnie (Polskiej Kronice Filmowej) pan minister Wieczorek przechodzi do historii i decyzję anulowano! Prezes PZPN ucieszył się z tego, że znowu będziemy ze sobą współpracować i obiecał pomoc. Słowa dotrzymał, otrzymaliśmy od niego bilety wstępu na wszystkie mecze polskiej reprezentacji. W tym miejscu wyjaśnienie: dziennikarze akredytowani na mistrzostwach musieli za bilety płacić. Komitet organizacyjny mistrzostw akredytował pool PKF z jednym wszakże zastrzeżeniem: nie mogliśmy filmować z płyty boiska tylko z miejsc przeznaczonych dla widzów. Nie wykupiliśmy prawa do filmowania, ani Polska Kronika Filmowa ani osiem innych kronik, które weszły do pool’u nie dysponowały wystarczającymi pieniędzmi na kupno owego prawa filmowania. Mundiale – to wielkie widowisko i wielki biznes! Wyłączne prawo do filmowania z każdego miejsca stadionu wykupiła firma brazylijska i pilnowała, aby nikt go nie naruszał. Zanim rozpoczęły się rozgrywki, załatwiliśmy sporo spraw, które zwykle należą do kierownika produkcji. Musieliśmy przede wszystkim znaleźć linię lotniczą, bezpieczną i solidną. Zamierzaliśmy wysyłać do kraju naeksponowaną (naświetloną) taśmę, by czekała wywołana na nasz powrót, bo choć nie zamierzaliśmy przygotowywać relacji z piłkarskich zmagań czas się jednak liczył. Wybraliśmy „Lufthansę” jako najbardziej bezpieczną i odpowiedzialną. Tuż przed inauguracją Mundialu spotkała nas niespodzianka, zostaliśmy zaproszeni przez miłą i piękną panią dyrektor biura prasowego na kawę do luksusowej i modnej kawiarni w Buenos Aires. Żeby nie było niedopowiedzeń zaproszenie zawdzięczaliśmy jedynie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Otóż pracownice działu finansowego z WFD, wpłaciły pieniądze za akredytację zamiast na konto komitetu organizacyjnego mistrzostw, na prywatne konto uroczej przedstawicielki komitetu organizacyjnego mistrzostw. Pani dyrektor wyjaśniła nam rzeczowo, że zanim odkryła pomyłkę pieniądze przeleżały na jej koncie ponad trzy miesiące. Narosły, więc odsetki. Jednogłośnie i z entuzjazmem postanowiliśmy je przehulać! Odsetki, oczywiście, a nie pieniądze zwrócone za akredytację. Byliśmy wdzięczni paniom z WFD za pomyłkę – a pani dyrektor, za miły wieczór spędzony przy kawie i koniaku. Komitet organizacyjny Mundialu przed inauguracją rozgrywek przygotował dla dziennikarzy sporo ciekawych wycieczek, w których chętnie uczestniczyliśmy. Od samego początku w Buenos Aires towarzyszył nam i pomagał ksiądz Wróbel, tym razem z Kościoła rzymskokatolickiego, absolwent KUL-u, który o Polsce Ludowej mówił jak o raju utraconym, co wydało mi się w pewnym momencie trochę podejrzane. Zgrzeszyłem tymi parszywymi myślami, biję się w piersi, mea culpa, przepraszam i proszę o przebaczenie. Ksiądz bowiem udzielił nam bardzo ważnej rady, ostrzegł, aby nikt z nas nie filmował tego, co dla służb specjalnych generała, Jorge Rafaela Videli Redondo, dyktatora Argentyny może uchodzić za kompromitujące bądź stawiające reżim w złym świetle. Żadnego więc filmowania slumsów, protestów matek i żon aresztowanych opozycjonistów. W trzecim dniu pobytu – poinformował nas duchowny – ekipa telewizji szwedzkiej za filmowanie zakazanych zjawisk została z Argentyny wydalona. Ksiądz ostrzegał przed fałszywymi przyjaciółmi, którzy zaproponują „atrakcyjne” tematy. Do ostatniego dnia pobytu, pamiętaliśmy o radach sługi Kościoła i nie daliśmy się skusić. W tym miejscu wyprzedzę relację zdarzeń. Po powrocie z Rosario i Mendozy do stolicy ksiądz zaprosił nas do swojej parafii, gdzie pełnił misję. Poprosił tylko: nie zabierajcie ze sobą kamer, tak będzie bezpieczniej dla was i dla mnie. Ledwo znaleźliśmy się u gościnnego rodaka, natychmiast wszystko zrozumieliśmy, mieszkał on bowiem w najuboższej dzielnicy Buenos Aires. Jak okiem sięgnąć slumsy i slumsy. Nadszedł oto najbardziej oczekiwany dzień Mundialu. W przeddzień inauguracji mistrzostw, wieczorem, czekaliśmy z Januszem Kreczmańskim w hotelowym holu na bilety obiecane przez prezesa Sznajdra. Czekaliśmy dość długo, co było denerwujące, ale i zrozumiałe. Wreszcie na szerokich schodach ukazali się dwaj panowie, po czerwonym dywanie schodzili trenerzy, Polski – Jacek Gmoch i Republiki Federalnej Niemiec – Helmut Schön, nieco podochoceni, przyjaźnie objęci ramionami. Wyrwało mi się: schodzi właśnie remis. Janusz, wytrawny znawca sportu, spojrzał na mnie z politowaniem. Pewno by mnie zganił za wygłaszanie opinii zdradzających dyletanctwo, ale pojawił się właśnie prezes Sznajder z trzema biletami w ręku. Odetchnęliśmy z ulgą. Na stadion przyjechaliśmy kilka godzin przed meczem, aby wybrać miejsca dla kamer i zorientować się w środowisku. Janusz i Ryszard natychmiast dostrzegli arifleksy brazylijskiej ekipy filmowej, ustawione na statywach, było ich sporo. Poszli do kolegów brazylijskich, aby się z nimi poznać, wrócili smutni i zamyśleni. Pytam, co się stało? Zabronili nam filmować? Możemy robić zdjęcia-odrzekli. Nie jesteśmy dla nich żadną konkurencją, w przygnębienie wpędziły nas ich arifleksy-ciągnęli- jeszcze takich kamer nie widzieliśmy, choć przecież przez całe zawodowe życie posługujemy się tylko arifleksami. Brazylijska firma zakupiła na Mundial 78 najnowocześniejsze kamery, wyposażone w urządzenia elektroniczne. Polski operator, posługując się obiektywem ze zmienną ogniskową, musiał dla przybliżenia filmowanego obiektu bądź jego oddalenia, używać metalowego drążka, przypominającego długi gwóźdź, i własną ręką z jego pomocą przybliżyć bądź oddalić filmowany obiekt. Każde drgnienie ręki, zwolnienie lub przyśpieszenie stawało się widoczne na ekranie. Brazylijski operator natomiast naciskał tylko włącznik i wszystko odbywało się samo, a w dodatku -z wielką precyzją. Oto różnica między ręczną a elektroniczną transwokacją. Mecz z drużyną Republiki Federalnej Niemiec, rozegrany na reprezentacyjnym stadionie „River Plate” w stolicy Argentyny, zakończył się remisem, co pesymiści nazwali porażką, optymiści zaś – sukcesem. Następnego dnia wybrałem się do Centrum Prasowego, aby zobaczyć, co o meczu piszą światowe agencje prasowe. I tak: Agencja DPA (RFN) napisała: „…Polacy stworzyli znacznie więcej szans strzeleckich, prezentowali futbol dojrzały, mądry taktycznie. Przykro było patrzeć, jak momentami bezradnie grali mistrzowie świata.”
REUTER (Anglia): „…Piłkarze RFN napracowali się bardzo, aby zapewnić sobie remis. Mieli przy tym dużo szczęścia, bo inicjatywa należała do polskich zawodników, którzy jednak nie potrafili wykończyć wielu błyskotliwych akcji.”
AFP (Francja): „…Obie drużyny grały bardzo ostrożnie. Starały się unikać ryzyka. Z biegiem czasu jednak inicjatywę przejmowali Polacy. Drużyna polska, choć nie błyszczała, prezentowała grę bardziej dojrzałą, urozmaiconą i szybszą.”
Oceny napawały optymizmem, polska reprezentacja otrzymała, bowiem lepsze recenzje. Toteż nikogo z polskich dziennikarzy nie zdziwiła depesza gratulacyjna, przysłana drużynie przez Edwarda Gierka, co miało podnieść ją na duchu i dodać sił w meczach następnych. Piłkarze przyjęli telegram ze stoickim spokojem, by nie powiedzieć- obojętnie. Jeden z zawodników pytany, czy się cieszy z gratulacji, odpowiedział lakonicznie: czekamy na pieniądze, a nie na telegramy – czy jakoś tak podobnie. Temat pieniędzy pojawił się ponownie w Rosario. W hotelowej kawiarni do naszego stolika dosiedli się Jan Tomaszewski i Zbigniew Boniek. Opowiedziałem sławnemu bramkarzowi o zdarzeniu w kenijskim buszu. Powtórzyłem wypowiedź kierowcy z plemienia Kikuju o polskiej drużynie i o nim, polskim bramkarzu, usłyszaną w Kenii. Przyjął opowieść z zadowoleniem. Przypomniałem mu też jego słowa usłyszane na Olimpiadzie w Montrealu, przed meczem z piłkarzami z NRD. – Panie Janku, zapytał dziennikarz, jakim stosunkiem bramek wygrywamy? – Odpowiedź: „jeszcze nie wiemy, za ile gramy”. Pan Jan popatrzył na mnie przenikliwie i powiedział:” panu płacą co miesiąc pensję, mam nadzieję wysoką, zrealizuje pan z Mundialu jakiś film, za który też otrzyma wysokie honorarium. Zarabia pan wykonując swój zawód i z pewnością będzie pan w ten sposób zarabiał aż do emerytury. Natomiast ja, gdy przestanę łapać piłkę, do wyuczonego zawodu inżyniera już nie wrócę, więc muszę w czasie łapania piłki zarobić tyle, bym miał z czego żyć na emeryturze właśnie”. Z wyjaśnieniami sławnego bramkarza całkowicie się zgodziłem. Zbigniew Boniek dodał zaś: „kopanie piłki to ciężka praca, bo treningi są niezmiernie wyczerpujące, wszystkie mięśnie muszą pracować intensywnie i nadzwyczajnie, a nam w czasie imprez piłkarskich jednego mięśnia używać nie wolno, więc może on zaniknąć. Chłopcy z drużyny szwedzkiej tej zasady nie przestrzegali, pakują już swoje worki i wracają do domu”. Piłkarze nasi tryskali optymizmem aż do spotkania z Tunezją, które odbyło się w Rosario. Po meczu twarze mieli zasępione, a koledzy z prasy okrzyknęli ten mecz „cudem nad Paraną!” Organizatorzy Mundialu w Rosario umieścili wszystkich dziennikarzy w jednym hotelu, co znakomicie ułatwiało dowóz żurnalistów na stadion. Mieszkał więc razem z nami sławny Brazylijczyk Edson Arantes do Nascimento, zwany Pelé, zatrudniony tym razem jako sprawozdawca telewizyjny. Poznałem go osobiście, bo zaraz po przyjeździe do Rosario wydał przyjęcie, na które zaprosił wszystkich dziennikarzy zamieszkałych w hotelu. Zapytałem go „jak kolega kolegę”, jakie daje szanse naszej drużynie. – Będziecie na podium, Tomaszewski- to znakomity bramkarz, powstrzymał Anglię, a w polskiej drużynie jest kilku utalentowanych piłkarzy. Pelé pomylił się o dwa, trzy miejsca, nie był przecież wróżbitą tylko piłkarzem, który w swoim życiu rozegrał-bagatela – 1363 mecze i strzelił 1281 goli! Przyjęcie udało się nadzwyczajnie, zabawa trwała prawie do świtu. Przyznaję, że tego rodzaju imprezy, w których uczestniczyłem w Argentynie dostarczały mi więcej emocji niż rozgrywki na stadionach. Teraz, gdy piszę te wspomnienia, sięgam do notatek i artykułów z tamtych czasów, bo pamięć po tylu latach jest przecież zawodna. Jest jeden wyjątek. Nie muszę niczego sprawdzać, gdy myślę o „asado”, nie szperam w zapiskach, wystarczy przymknąć powieki, a przed oczami jawią się wrażenia tamtego wieczoru. Na asado zaprosił nas Komitet Organizacyjny Mundial 78 w Rosario. Asado to nie tylko potrawa, to także, a może przede wszystkim biesiada, spotkanie przyjaciół, pracowników firmy czy pasterzy krów na rozległych pastwiskach argentyńskiej Pampy. Istotą asado jest wołowina właśnie, przyrządzona w odpowiedni sposób. Bukata lub młodą jałówkę po ubiciu patroszy się i bardzo dokładnie myje. Do wnętrza wkłada się zioła i przyprawy, wlewa wino, potem zaszywa i tak spreparowaną sztukę w skórze umieszcza się na wielkim ruszcie wpuszczonym w ziemię, pod którym żarzy się węgiel drzewny, z wierzchu zaś krowę nakrywa się czymś w rodzaju daszka z falistej blachy. Co pewien czas kilku mężczyzn przewraca krowę na drugi bok. Pieczenie trwa ponad dwadzieścia godzin. Żar nie może być ani za duży, ani za mały. Skóry nie wolno przypalić, dlatego całym długim procesem „dochodzenia” zajmują się nie lada znawcy. A kiedy już zaczyna się uczta nacinają skórę i zdejmują małymi płatami, potem wykrawają porcje mięsa i podają na glinianych talerzach, do tego czerwone wytrawne wino; nie ma smaczniej przyrządzonej wołowiny pod słońcem. Jedzeniu mięsa towarzyszą muzyka, pieśni i tańce, pod gołym, roziskrzonym gwiazdami argentyńskim niebem. Argentyńczycy są mistrzami w piłce nożnej, równie dobrze przyrządzają asado i organizują wielkie imprezy sportowe. Stadion w Rosario odgradza od widowni nie tylko siatka z grubego drutu, ale także głęboka fosa, która uniemożliwia krewkim kibicom wtargnięcie na płytę boiska. Piłka posłana na aut wpada często do fosy, skąd wydobywają ją młodzi mężczyźni za pomocą siatki osadzonej na długim stylisku. Jak ktoś obliczył wyciąganie piłki z fosy skraca mecz aż o całe pięć minut! Po wygranej trzy do jednego z Meksykiem, drużyna polska zajęła pierwsze miejsce w grupie, ożyły nadzieje na dalsze sukcesy naszych piłkarzy. Do meczu z reprezentacją Argentyny Polacy przygotowywali się bez kompleksów i z wielkimi nadziejami. Tuż przed meczem na płycie stadionu zorganizowano nawet uroczystość. Kazimierzowi Deynie wręczono dyplom z okazji setnego meczu, który za chwilę miał rozegrać. Była to uroczystość nieco na wyrost, chciano chyba w ten sposób powiedzieć rywalom, że nasi piłkarze sroce spod ogona nie wypadli i pokażą co potrafią! Wzruszony Deyna nie strzelił, niestety, karnego, a my dopiero w Mendozie musieliśmy ponieść koszty, za to że Janusz Kreczmański zszedł na płytę boiska i filmował uroczystość wręczenia Deynie dyplomu. Staliśmy się „bohaterami” jednego dnia! Pisała o nas prasa argentyńska i polska! Kolega z „Przeglądu Sportowego” informował czytelników w notatce pt. „Ścigani”: „ Tak nazwano 3-osobową ekipę Polskiej Kroniki Filmowej przebywającą tutaj w Argentynie, która uwikłała się w różnego rodzaju perypetie. Otóż Mirosław Chrzanowski ( szef ekipy) oraz operatorzy Janusz Kreczmański i Ryszard Golc otrzymali normalne akredytacje wydane przez Komitet Organizacyjny, ale … bez prawa wstępu z kamerami filmowymi na płytę boiska… Nasi filmowcy jednak nie zrezygnowali i filmowali z trybun… Jednakże na tak ważny dla nas mecz z Argentyną, Janusz Kreczmański, przedostał się na boisko dzięki pomocy naszej telewizji. Brazylijczycy wywołali ogromną awanturę, gdy zobaczyli Kreczmańskiego z kamerą w ręku. Na skutek ich interwencji naszym filmowcom odebrano nawet akredytację, bez której praktycznie nie można poruszać się ani po Biurach Prasowych, ani po żadnych innych obiektach mistrzostw świata. Akredytację zwrócono im po licznych interwencjach, ale cały sztab służby porządkowej czuwa teraz nad tym, aby przypadkiem polscy filmowcy nie przedostali się na stadion z kamerami. Do każdego autokaru z dziennikarzami, który zajeżdżał na mecz Polska – Peru w Mendozie wchodzili porządkowi i sprawdzali wszystkie torby czy przypadkiem już nie tylko Polacy, ale również i inni (podobny manewr stosowali Francuzi) nie udają się na stadion ze sprzętem do filmowania. Polakom wymieniono nawet bilety, tak żeby na trybunach prasowych siedzieli obok siebie, aby łatwiej było mieć ich na oku. … wkrótce wszyscy będą mogli zobaczyć w naszych kinach specjalne wydanie kroniki filmowej Mundial 78. Sfilmowane zostały przecież 4 mecze, a poza tym nakręcono kilometry taśmy z codziennego życia tak naszych piłkarzy, jak i argentyńskich Gauchito. Poza tym naszych filmowców należy tylko podziwiać. Nie mieli takiego zabezpieczenia w środki techniczne jak inni, ciężki sprzęt musieli dźwigać na własnych plecach, pracowali niczym tragarze. M.S.” („Przegląd Sportowy” 20. 06. 1978 r.) Stefan Sieniarski z „Życia Warszawy” (24.07.1978 r.) pisał: „Serial mundialowych wspomnień rozpoczęli w 2 miesiące (podkreślenie M. Ch.) po wyjeździe naszych piłkarzy do Argentyny „ścigani”, czyli Polska Kronika Filmowa. „Ścigani”, bo w Argentynie – jak słynny bohater telewizyjnego serialu pod wspomnianym tytułem – odpowiadać mieli za czyny, których nie popełnili. Po ostatnim polskim meczu w Rosario odebrano przedstawicielom PKF akredytację ( robili wtedy zdjęcia dla naszej telewizji), a oddano je im dopiero wtedy, gdy dali słowo, że do końca mistrzostw nie wezmą kamery na stadion. Każdego też z polskich dziennikarzy rewidowano, czy nie przemycają kolegom z PKF aparatury. Filmowali, więc koleżkowie z PKF wszystko, co tylko się dało, ale poza boiskiem. Pewny jestem, że to bardzo interesujące sprawy, ale zostawiłem sobie obejrzenie ich na ekranie kinowym, a nie podczas pokazu, jaki odbył się w ub. piątek”. Mimo iż naraziliśmy naszych kolegów z prasy na niewygody (kontrole, rewizje) pisali o nas sympatycznie, z fantazją i … małymi nieścisłościami. W rzeczywistości było tak: Kazimierzowi Deynie na stadionie w Rosario wręczano uroczyście dyplom… Wersja Janusza Kreczmańskiego: „Kamerzyści z telewizji nie zdążyli dojechać na wręczenie Deynie dyplomu, może nawet o tym nie wiedzieli, bo decyzję podjęto jak to u nas w ostatniej chwili. Ktoś z redaktorów poprosił mnie o sfilmowanie. Pragnąc uchronić kolegów z telewizji od blamażu, założyłem kamizelkę TV i zrobiłem kilka ujęć. Wróciłem na trybuny i z Ryszardem Golcem filmowaliśmy mecz Polska – Argentyna aż do samego końca. Na płycie nie przebywałem dłużej niż dwie minuty… Kto mógł się spodziewać, że Brazylijczycy… ” Tyle Kreczmański. Ktoś obeznany ze sprawami technicznymi zadał mi pytanie: po co wchodził na płytę operator PKF? Przecież telewizja pracowała kamerami 16 milimetrów, a taśmę z waszej kamery, 35 milimetrów, wywołaliście dopiero w Warszawie. Przyjąłem tłumaczenie Janusza Kreczmańskiego za dobrą monetę, bo nie miałem innego wyjścia. Dopiero, gdy autokar wiozący dziennikarzy z Rosario zatrzymał się przed hotelem w Mendozie, pojawili się policjanci. Jeden z nich odczytał z kartki nasze nazwiska i poprosił, abyśmy za nim poszli. Przesłuchanie trwało krótko, zabrali nam kamery i akredytacje, które przed meczem zwrócili, gdy daliśmy słowo, że nie będziemy filmować. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wina leżała po naszej stronie, to Janusz Kreczmański, bowiem naruszył obowiązujące zasady. Został ukarany – przez cały czas pobytu w Mendozie nie miał prawa wziąć kamery do ręki. Mecze oglądał, jako widz i to była dla niego najokrutniejsza kara! W Mendozie nie próżnowaliśmy. Szybko nawiązaliśmy kontakt z miejscową rozgłośnią radiową, dostarczyliśmy jej polskie melodie i nagraliśmy okrzyk: „Polska gola”! W ten sposób radio przygotowywało kibiców do dopingu naszej drużyny przed meczem z Brazylią, bowiem między Argentyną a Brazylią panowały wówczas takie mniej więcej stosunki, jak między Polską braci Kaczyńskich a Rosją Putina. Sfilmowaliśmy jednak nie cztery, a pięć meczy. Przed finałowym meczem między Holandią a Argentyną, który miał się odbyć w Buenos Aires, zaprosił mnie komendant policji odpowiedzialny za Mundial’ 78 i wręczył dwa bilety, poradził rozkręcić kamerę i zagwarantował, że dostaniemy się na stadion, ale ściśle wyznaczonym wejściem. Do dziś nie wiem, dlaczego tak postąpił? Może był miłośnikiem piłki nożnej i zdawał sobie sprawę z naszego dramatu, może przekonał się, że dotrzymaliśmy danego słowa i nie usiłowaliśmy przemycić kamery na stadion w Mendozie? Może, dlatego że nie filmowaliśmy zjawisk zakazanych? Doprawdy nie wiem. Wspominam jednak komendanta policji z sympatią i wdzięcznością. Janusz Kreczmański filmował mecz finałowy z trybuny, w pozycji siedzącej, bał się wstać, aby nie dostrzegli go Brazylijczycy. Strzału do bramki Holendrów nie uwiecznił, ale sfilmował moment, gdy kibice podrywają się z krzeseł po strzeleniu gola! Po powrocie do Warszawy dowiedziałem się, że część taśmy, wysłanej z Argentyny, nie została przez WFD odebrana z lotniska, w związku z czym jeszcze jej nie wywołano, a przywieziona przez nas taśma też napotkała na niezrozumiałe przeszkody w wydziale obróbki taśmy, (laboratorium) choć wiedziano, kiedy wracamy, a także to, że na materiał czekają kroniki zagraniczne. Dodam, że w Wytwórni Filmów Dokumentalnych od początku jej istnienia, obowiązywało niepisane prawo: materiały kroniki są wywoływane w pierwszej kolejności. I nie zdarzyło się do tej pory, aby ktoś je zakwestionował. Nie pomagały wysiłki Marii Dehn, jej osobiste znajomości i przyjaźnie z osobami pracującymi w laboratorium. Oboje zdawaliśmy sobie doskonale sprawę z tego, że opóźnienie wysłania materiałów kronikom zagranicznym będzie dla nas osobistą porażką, wszak Polska Kronika Filmowa do tej pory cieszyła się opinią solidnej firmy w światowej rodzinie kronikarzy. Gdy nie pomogły układy koleżeńskie Marii Dehn i moje, zdecydowałem się wykorzystać drogę służbową i napisałem oficjalne pismo do dyrektora WFD Mariana Kruczkowskiego, w którym informowałem go o niespotykanym dotąd zachowaniu laboratorium. Zamiast odpowiedzi, otrzymałem telefon z sekretariatu Zdzisława Marca, zastępcy kierownika Wydziału Prasy Radia i Telewizji KC PZPR, z pytaniem, jak przebiega realizacja zobowiązań PKF wobec zagranicznych kontrahentów? To pytanie rozwiało wszystkie moje wątpliwości i złudzenia. Do tej pory Wydział Prasy nie interesował się problemami technicznymi… W piśmie do Zdzisława Marca, jako zastępcy kierownika wydziału prasy… i jako dziennikarza, wyjaśniłem dokładnie perypetie związane z wywołaniem taśmy. Pisałem m.in.: „Wydanie kroniki z Olimpiady ukazało się na ekranach w 14 dni po naszym powrocie z Kanady, a np. film, również barwny, pt. „Kwiecień w Portugalii”- w 51 godzin od chwili wywołania taśmy. Wydanie PKF z Mundialu ukaże się na ekranach kin dopiero 9-10 sierpnia 1978 r. tzn. w 40 dni od chwili przekazania taśmy do wywołania… Załączam telegramy i pisma od kronik zagranicznych oraz nasze wstępne założenia i kalkulacje przed wyjazdem do Argentyny.” List kończyłem słowami: „Jeżeli towarzysz kierownik uzna, że zwłoka w wysyłce materiałów jest wyłącznie moją winą, proszę o odwołanie mnie ze stanowiska redaktora naczelnego Polskiej Kroniki Filmowej”. Nie odwołał, zawsze pomagał dziennikarzom. Pamiętam jak w czasie wizyty prezydenta Indii w Polsce operator PKF, Janusz Kreczmański, wybrał się do Belwederu w brązowej sztruksowej marynarce i równie modnych spodniach! Biuro Ochrony Rządu zażądało usunięcia Janusza z pracy! Zdzisław Marzec, wtedy dyrektor gabinetu przewodniczącego Rady Państwa, wyjaśnił borowcom, że nie są arbitrami w sprawach mody, a już na pewno nie powinni rościć sobie pretensji do prowadzenia polityki kadrowej w redakcji PKF. Janusz nadal robił zdjęcia z imprez oficjalnych i spotkań ważnych osób. Nie ukrywam, że Mundial’ 78 był dla PKF porażką przede wszystkim prestiżową i częściowo finansową; planowaliśmy, że zarobimy kilka tysięcy dolarów, a tymczasem wpływy ze sprzedaży mocno spóźnionych materiałów pokryły zaledwie w połowie koszty wyjazdu ekipy. A spodziewaliśmy się zarobić na czysto 8000 dolarów!